piątek, 25 maja 2018

Dwóch 40-latków i młoda laska w Knedlikowie

Tak, tak, Pan Ciżuk skończył w tym roku 40 lat. Ponieważ nie mogłem przyjechać na imprezę, zadeklarowałem, że w prezencie funduję mu moto weekend w Pradze, wszystko, hotel, paliwo, żarcie i chlanie. Podjarał się z tego powodu bardzo, zresztą sam bym tak zrobił, gdyby ktoś mi taki prezent dał (-; I już mieliśmy jechać, ale, no właśnie, ale. Ale nowa dziewczyna Ciżuka - tak, tak, Pan Ciżuk wreszcie się rozwiódł i jak każdy kawaler z odzysku, zaczął szaleć i szybko ogarnął temat młodej czarnulki.

 

No i ta czarnulka, jak się dowiedziała, że mamy jechać na motorach na chlanie piwska w Pradze, zrobiła mu mega aferę. Ale jak to młoda kobitka zakochana w mega gwieździe mediów, szybko poszła po rozum do głowy i tydzień po pierwotnej aferze, miała już kupiony kask, rękawice, ciuchy i stwierdziła, że jedzie z nami ((-: Super! Już ją polubiłem, choć jeszcze nie znałem.

Koniec końców, stanęło na tym, że z racji na powiększenie ekipy, ja dalej deklaruję, że w prezencie urodzinowym ma hotel i paliwo, ale żarcie i chlanie płacą już sobie sami. No i tak oto, w ostatni weekend maja, znowu dosiadałem wypożyczonego GS-a.

 

Na piątek wziąłem sobie urlop i „już” ok. 12:00 czekałem na Ciżuków na Orlenie w Niemodlinie.

 

O dziwo spóźnili się tylko pół godziny.

 

Z racji na to, że to pierwsza przejażdżka w życiu małej czarnulki, ustaliliśmy, że jedziemy powoli i będziemy robić więcej postojów niż zazwyczaj. Do granicy chyba zrobiliśmy dwa, więc nie było aż tak źle, bo trzymaliśmy cały czas 120-140 km/h. Oczywiście na winklach przed i za Kłodzkiem odskoczyłem sobie do przodu, troszkę poszaleć, ale to wszystko. Ponoć od tyłu śmiesznie to wyglądało, jak koleś na GS-ie idzie na kolano (-; Tak dojechaliśmy szczęśliwie na Statoil, przepraszam, Circle K…

 

Standardowo tankowanie, które starczy nam do Pragi, kawusia i faje. Oj tak, w jednym trzeba powiedzieć, że nowa dziewczyna Ciżuka jara jak smok, coś strasznego, czasem w trakcie takiego postoju potrafi wyjarać 2-3 szlugi ()-:

Odbyłem też ciekawą rozmowę z pracownikiem na stacji, tak na oko 22-24 lata. Strasznie nam zazdrościł, że siedzi w pracy, a my sobie śmigamy na motorach do Pragi. Generalnie woli nic nie robić, niż pracować. Wytłumaczyłem mu, że jesteśmy na urlopach, a na co dzień ciężko pracujemy, no przynajmniej ja, bo Ciżuk to wiadomo ((-; Najlepsze było, że on wychodził sobie też na szluga, nawet nie chowając się gdzieś z tyłu za stację. Po prostu centralnie przy wejściu jarał fajki na stacji benzynowej, co za młodzież ()-:

Dobra, Pepikowo nam poszło prawie płynnie, prawie, bo Czesi nas zaskoczyli i otworzyli nowy kawałek autostrady od samego Hradca. A my pojechaliśmy na pamięć, jak zwykle, od kilku lat bokiem za Hradec i zostaliśmy zaskoczeni, gdyż w miejscu, gdzie był wielki wjazd na autostradę, jest teraz zielone pole. Przez chwilę myśleliśmy, że pomyliliśmy zjazd i pojechaliśmy dalej, ale dalej była już wioska. Ciżuk krzyczy, że widział strzałkę na autostradę na ostatnim rondzie w Hradcu, to się wróciliśmy. No i faktycznie, podciągnęli autostradę te kilka kilometrów i teraz wjeżdża się na nią wprost z obwodnicy Hradca. Jechaliśmy tędy jeszcze jesienią i tego nie było. Czechom starczyło kilka miesięcy na zrobienie kilkunastu km autostrady na gotowo, a u nas? Odcinek Pyrzowice – Częstochowa będzie się pewnie jeszcze lata budował, bez komentarza.

Dobra, jesteśmy na autostradzie 11 i tniemy równo w kierunku naszej ukochanej Pragi. Po drodze jeszcze jeden postój. Ponieważ tym razem mamy noclegi w różnych hotelach, kilka km od siebie, umawiamy się, że w samej Pradze się rozdzielamy, każdy jedzie to hotelu, rozpakować się i spotkamy się na mieście. Na obwodnicy Pragi odbijam zatem na Ćerny Most i wbijam na pamięć do Pragi. Zatrzymuję się by się ze wszystkiego porozbierać i wbijam adres hotelu w nawigację.

 

Okaże się potem, że błędem będzie poleganie na nawigacji, a nie na własnej pamięci i intuicji, bo wyprowadzi mnie na manowce i drugi raz pomyli się na rozjeździe, dokładnie w tym samym miejscu, co kilka lat wcześniej. Przez korki schodzi mi niepotrzebne pół godziny w dużym upale. Wnerwiam się, odpalam w telefonie roaming i mapy Googla. Po 15 minutach jestem pod hotelem, czy bardziej hostelem Masarykova Kolej w świetnie mi znanej dzielnicy Praga 6 – Dejvice. 


Tuż obok jest nasza ulubiona noclegownia SinkulehoKolej, który chyba jednak przestał już przyjmować gości z zewnątrz i w trakcie roku szkolnego, działa tylko jako akademik dla studentów.

 

Mój hostel to też de facto ogromny akademik, którego część przeznaczono na tani hostel. To dobre rozwiązanie, bo skoro mają w trakcie roku akademickiego i tak wolne pokoje (budynek jest ogromny, do pokoju od recepcji idzie się kilka minut), to lepiej przerobić je na tani hotel. Jest to super lokalizacja, bo na Dejvicach jest stacja metra, a do Hradczan spacerkiem jest zaledwie pół godziny. Dobra szybki prysznic, podładowanie telefonu i lecę na metro.

 

Ach ten zapach, charakterystyczny dla Pragi, zresztą stare metra w każdym mieście mają swój specyficzny zapach, ale to w Pradze po prostu uwielbiam! To już jest silniejsze ode mnie, zbyt dużo pozytywnych wspomnień związanych mam z tym miastem i właśnie zapachem metra.

 

Po pół godzinie zajadam już knedliki na Vaclavske namesti, jednym z głównych deptaków Pragi, słynącym z drogich sklepów i kasyn.

 

Zanim dołączą do mnie Ciżuki, którzy oczywiście wirtualnie poganiali mnie, bo w swoim hotelu byli dużo wcześniej, ale koniec końców dotarli do centrum po mnie, jestem już po drugim pifffffffffku (((-:

 

No to zaczynamy nocne biesiadowanie w Pradze, dyskoteki, imprezy, alkohol, narkotyki, prostytutki…. Oj nie, stop, stop, to nie ten film! Przecież jesteśmy już po 40-tce, no i w towarzystwie damy, więc…

Więc kulturalnie spacerujemy nocą po stolicy Czech, zaliczamy obowiązkowe punkty każdej wycieczki, czyli wpierw rynek. Akurat słynny zegar słoneczny jest w remoncie, na szczęście wyświetlany jest z rzutnika jego wirtualny obraz, aby każdy turysta widział, co i jak. Spacerujemy dalej, poza sezonem boczne uliczki są puste







Tylko w tych najbardziej topowych miejscach jest tłok, poza tym luz.

 

Trafiamy do U Vejvodu, jednej z lepszych Praskich restauracji, która słynie choćby z golonka podawanego na mini – ruszcie wprost na stolik. Lecą kolejne browary i kilka precli.

Kolejnym punktem jest Most Karola, tutaj jak zwykle dużo ludzi. Most nocą jest bardzo urokliwy.

Tuż obok jest klub nocny Zlaty Strom, w którym postanawiamy spędzić resztę nocy, przecież tu zawsze jest tłum ludzi i stripteaserki na barze. Ale o dziwo, tym razem ludzi jest bardzo mało, nigdzie nie trzeba się przepychać, dobra siadamy, zamawiamy już drinki, bo piwa pić się więcej nie da…

 

Siedzieliśmy tam z 2-3 godziny, ale tym razem nie było fajnie, głównie dlatego że striptizerki się nie striptizowały (-; No tak, z kilku dziewczyn tańczących na barze, zaledwie jednak – dosłownie jedna – ściągnęła raz biustonosz. Co prawda figurę miała boską, widać, że dużo na siłownię chodzi, ale to było może 5 minut fajnych widoczków i tyle, koniec.

Koniec końców, gdzieś koło 5:00 zebraliśmy się do domu, na dworze już powoli świtało, poszliśmy na metro. A tu Zong! Otwierają dopiero za godzinę, trudno, trzeba było pojechać do hotelu Uberem. Ale biorąc pod uwagę, że kosztował połowę tego, co kebab, nie było tak źle. No właśnie, zapomniałem wspomnieć, że tradycyjnie Pan Ciżuk musiał zakończyć noc w Pradze kebabem, który bagatela kosztował 320 koron = ok. 55 zł!!! Fakt Praga jest cudna, ale przez wysoki kurs CZK (w kantorze już ponad 0,17 zł) zrobiła się dość droga.

W hotelu szybki prysznic, zasłonięcie wszystkich firan w pokoju, bo robiło się już naprawdę bardzo jasno i nyny. Nawet nie pamiętam, kiedy zasnąłem (-;

Rano, to jest bardziej w południe, jako tako wywlokłem się z łóżka. Z racji na to, że śniadania wydawali tylko do 10:00, trzeba było pójść do Restaurace Pod Loubim.

 

Próbowałem zamówić jajecznicę, ale jakoś na kacu nie potrafiłem wydedukować, że po ichniejszemu to „michana vejce”, więc koniec końców zjadłem typowe „snidani” po Czesku:

 

Pod Loubim to jedno z moich ulubionych miejsc w Pradze, mieści się właśnie w dzielnicy Dejvice. Wchodząc do środka człowiek przenosi się w czasie do lat 70-tych. Na ścianach boazeria i czarno-białe akty. A przez okno widać zawsze było salon Ferrari, który był vis-a-vis. Teraz jest tam jakiś bank.

 

Kelnerzy chodzą w wysokich skarpetach i sandałach. Vis-a-vis mnie siedział przy piwku i gazecie dziadek, stały bywalec, zresztą te knajpy tym się charakteryzują, że mają swoje stałe grono klientów. Ludzie przychodzą tu codziennie po pracy na 1-2 piwka i coś do zjedzenia, taki zwyczaj. Wszyscy się znają, uśmiechają się do siebie, nikt nie jest pijany, choć wszyscy piją, paradoks!

 

Wracam do hotelu, powolna poranna toaleta, nie mam się co śpieszyć, bo Ciżuki jeszcze nie wstali… idę więc spacerkiem przez Pragę.

 



Docieram na Hradczany.






Spaceruję przez tak dobrze znaną dzielnicę willową.

 

Kiedyś były tu same ambasady, ale widzę, że większość się już stąd wyniosła i w wielu starych ogromnych budynkach trwają remonty.


Zawsze, gdy przechodzę obok hotelu Jeleni Dvur, przypominam sobie, że miałem sprawdzić jakie tu mają ceny, bo jest już mega blisko do Hradczan. Żeby nie zapomnieć, robię fotę.

 

Ponieważ dziś mi się nie śpieszy, postanawiam też wreszcie przejść Jeleni Prikop, bo szedłem tędy już chyba z 10-razy i jakoś nigdy nie było czasu.

 

Po wejściu za ogrodzenie niespodzianka, żołnierz robi mi kontrolę bezpieczeństwa, skanuje kieszenie itd. Początek ścieżki jest fajny, idzie się drewnianą kładką ostro w dół podziwiając naturę, ale po chwili robi się już nudno, zwykła dróżka przez park. Z drugiej strony wychodzi się wprost na plac zamkowy, byłem tu już kilka razy, więc czym prędzej opuszczam tłumy i udaję się przed zamek, aby podziwiać jedną z najpiękniejszychpanoram miast.

 

Schodzę sobie moimi ukochanymi schodami z BadCompany i mijam naszą kolejną ulubioną knajpę, coś mi się wydaje, że podczas tej wycieczki tu nie zajrzymy (-;

 

Tym razem schodzę w dół, wąskimi uliczkami i pod urokliwymi mostkami.

 

Zgodnie z umową punkt 14:30 jestem na Moście Karola, dzwonię do Ciżuków, ale oni oczywiście dopiero na metro czekają.







Siadam więc w ogródku i na kaca zarzucam Budweisera.

 

Gdy wreszcie reszta wycieczki do mnie dołączyła, idziemy zwiedzać cudną Pragę.







Pogoda piękna, turystów tak w sam raz, po prostu przemiłe sobotnie popołudnie.

 

Po tym jak Ciżuki zgubili się na Hradczanach, bo mnie się nie chciało ponownie zwiedzać zamku i poszli sami..







Wreszcie docieramy do clue programu...








Czyli Pivnice U Ćerneho Vola.

 

Kocham ten lokal, kocham ciemnego Kozla, kocham nawet opryskliwych kelnerów!

 

Ten lokal nic się nie zmienia i to jest jego największa zaleta.

 

Mam nadzieję, że za 5-10 lat przyprowadzę tu na piwo syna i córkę, a po kolejnych 20 latach może dam jeszcze radę pokazać to magiczne miejsce wnukom (-;




Wracamy sobie powoli spacerkiem do Mostu Karola.








Po drodze zaliczamy jeszcze pożegnalną kolację z deserem.








Jest pięknie, już wszyscy żałujemy, że jutro trzeba będzie stąd wyjeżdżać








Ale takie jest życie.








Wsiadamy w metro i do hoteli.


Rano śniadanie w hostelowej restauracji, czy raczej kantynie. Generalnie dramat, kawa siki, jajecznica chłodna, pieczywo czerstwe, porażka, więcej tak wcześnie nie będę się tutaj zrywał z łóżka ()-:

Po śniadaniu pakowanie motocykla i w drogę.


Jadę pod hotel Ciżuków, oni już – o dziwo – gotowi. Śmigamy pod knajpkę obok na śniadanie, bo u nich w hotelu nie było, a tu zong! Knajpa w niedziele nieczynna )-: Dosiadamy zatem maszyn i decydujemy, iż wpierw wyjedziemy z Pragi i zatrzymamy się na śniadanie na pierwszej stacji na autostradzie.


Ja, ponieważ już jadłem śniadanie, delektuję się tylko kawusią, ciasteczkiem czekoladowym i Monsterem. W barwach mojego ulubionego zawodnika Moto GP, czyli Valentino Rossiego.


Po drodze do domu robimy jeszcze jeden postój w Nahodzie na Kofolę z kranu (-;


A w kraju na zamku w Otmuchowie, jednym z naszych ulubionych miejsc na wypady popołudniowe z czasów, gdy mieszkałem jeszcze w Opolu.




W Niemodlinie jak zwykle się żegnamy, ja odbijam na A4 do Katowic, a Ciżuki prosto na Opole. 








Wieczorkiem jestem w domciu, akurat pięknie zachodzi słońce.

Średnie spalanie z trasy wyszło 6,9 litra/100 km, biorąc pod uwagę, że jechaliśmy raczej powoli, uważam, że to dużo, zdecydowanie za dużo.


Nazajutrz żegnam się z GS-em po tym miesiącu wspólnych wyjazdów, czas zatem na podsumowanie, zrobię to w formie plusów i minusów, zatem:


ZALETY BMW R1200GS:
+ tempomat
+ zawieszenie ESA
+ grzane manetki w standardzie
+ bez kluczykowa obsługa zapłonu i wlewu paliwa
+ proste i czytelne funkcje komputera
+ wygodna pozycja za kierownicą
+ ochrona przed wiatrem (łatwa w obsłudze ruchoma szybka)
+ automatyczne światła do jazdy dziennej
+ kufry fabryczne o powiększanej objętości


WADY BMW R1200GS:
- cena
- spalanie
- to, że jest to GS i ludzie na ulicy biorą Cię za snoba
- bardzo ciężki i z wysokim środkiem ciężkości
- małe kufry fabryczne (do centralnego nie wejdą 2 kaski, a do prawego – obok wydechu – chyba tylko bielizna)


Pytanie czy bym zatem kupił GS'a? Powiem tak, nawet gdybym był bardzo bogaty, jedyna wersja, którą bym rozważał to Adventure, ale tylko i wyłącznie ze względu na ogromny bak paliwa, który pozwala zrobić spokojnie ponad 500 km. Zwykłego GS'a na pewno bym nie kupił, z pewnością byłaby to Ducati Multistrada...