Weekend wpierw miałem mieć wolny. Potem dzieciaki chciały przyjechać, aby odebrać bonus za świadectwo z paskiem.
Kolejnego dnia okazało się, że mają jakąś imprezę i nie przyjadą, więc umówiłem się z dziewczyną. Ale nagle przyszło olśnienie, może by tak zadzwonić do ABACUSA i spytać czy nie mają wolnego motocykla na najbliższy weekend? No i strzał w 10-kę. Tak mają akurat Yamahę MT09 Tracer wolną, biorę…
Szybkie przeproszenie z dziewczyną, że niestety, ale weekend spędzę na 2 kołach, no cóż gniewała się 1 dzień, ale chyba już jej przeszło. Dzwonię więc do Ciżuka czy siedzi w robocie przez weekend, bo można by skoczyć na Slovakia Ring i pooglądać 2 Polskie zespoły, ścigające się w FIA EWC. Ciżuk, co prawda ma wolne, ale zamierza spędzić czas z synem, no cóż, priorytety..
Planuję więc solo wypad do Chorwacji, ale przypomina mi się, że przecież Łukasz – stary kolega ze szkoły średniej – próbował mnie wyciągać na moto wypad w Alpy tydzień wcześniej, ale niestety nie miałem już gdzie wynająć motocykla. Dzwonię więc do niego, że jakby co, to na najbliższy weekend mam wynajęte moto. Załapał temat, oddzwania po godzinie, że może brać 1 dzień urlopu i w piątek po pracy możemy lecieć do…… Słowenii. Wyhaczył gdzieś jakąś super trasę przez Alpy, a potem można pogonić nad Adriatyk pomoczyć dupska w ciepłym morzu. Dobra, mi to pasuje, bo przez Słowenię tylko przejeżdżałem i nigdy moja noga tam jeszcze nie stała, tym bardziej, motocykl (-:
Jest piątek, piąteczek, piątunio.. zrywam się wcześniej z pracy i pędzę do domu. Wczoraj już się spakowałem, więc tylko biorę szybki prysznic i wskakuję w ciuchy, reklamówki z rzeczami mam już gotowe w bagażniku auta. Chwila moment jestem już pod wypożyczalnią. Tracerek już na mnie czeka.
Jest to inny egzemplarz, niż poprzednio, ale to ten sam rocznik, ten sam kolor, wszystko identyczne.
Nawet przebieg jest zbliżony.
Negocjuję jeszcze cenę, bo coś mi się wydaje drożej, niż ostatnio. No tak, wtedy miałem z dziennym limitem 200 km, a teraz biorę bez, więc jest 270 zł/dobę. No nie, jestem już de facto stałym klientem, zatem musze dostać rabat! Pani mówi, że mam kufry gratis, ja na to, że gratis to one zawsze są i cisnę dalej. Dobra, po długich negocjacjach udało mi się uzyskać 6% rabatu z obietnicą, że przy kolejnym najmie będzie to już min. 10%.
Pakuję ciuchy do kufrów i w drogę. Tym razem nawet nie wziąłem tankbaga, udało mi się wszystko pomieścić w te 2 sakwy, w końcu to tylko 4 dni.
I już jest pięknie, a tu nagle zong! Zaczyna padać!! Ja się pytam, czy zawsze, gdy wyjeżdżam gdzieś motocyklem, musi padać? WTF?? Trudno, nie chce mi się ubierać ortalionu, mam membrany, więc liczę, że wytrzymają na razie, a deszcz szybko minie.
Standardowo wbijam na pobliski Orlen sprawdzić ciśnienie, dobijam po pół atmosfery i w drogę, na A4. Moto bez problemu idzie znowu 228 km/h, tylko te drgania, no trudno. Po 20 minutach wbijam na Lotosa na A1, Łukasz właśnie kończy tankować, więc zgranie czasowe idealne.
Długo się nie widzieliśmy, chyba ostatnie „piwo klasowe” było z 2 lata temu w Bytomiu, ale nie pora teraz na gadanie, bo chcemy dziś za Wiedeń dojechać, a jest już 16:00. Decydujemy na razie jechać bez ortalionów, ale z membranami, wkrótce się okaże jak zła była to decyzja. Ale na razie, w drogę..
Ponieważ mój Tracer, pomimo mniejszego silnika, jest szybszy od Vstrom’a Łukasza, on prowadzi, a ja zamykam peleton. Czechy, jak to Czechy, idzie gładko aż do zwężenia gdzieś między Olomoucem a Brnem. Tam trafiamy na mega korek i trzeba się niestety przepychać między 3 pasami stojących samochodów, dramat. Do tego robi się niemiłosiernie gorąco, już koło + 30 °C pokazuje, a my przypomnę mamy membrany. Pot leje się mi po plechach jak woda z Niagary. No tak, tak oto wyglądają ujemne minusy motocyklizmu. Ludzie w puszkach wygodnie schładzają swoje dupska klimatyzacją, a my musimy cierpieć. Za to plusem dodatnim motocykla jest to, że co prawda powoli, ale systematycznie przeciskamy się między stojącymi autami, i pewnie jakąś godzinę dzięki temu będziemy do przodu!
Od Brna droga jest już płynna, tuż przed granicą robimy 1-sze tankowanie. „Coś szybko zjechałeś?”, pytam się Łukasza, moja Yamaha ma ciągle 1/3 baku. Ale nie protestuję, bo jest przynajmniej okazja, aby się rozebrać z membran. Od razu robi się przyjemniej, trudno jak potem będzie zimno, najwyżej znowu się zatrzymamy. Czas pokaże, że na tym wyjeździe nie będzie takiej potrzeby…
Wbijamy do Austrii, ja tym razem
prowadzę, bo niby w nawigacji mam ostrzeżenie o fotoradarach, ale coś
nie chce mi dziś działać. Na autostradzie przed Wiedniem, zjeżdżamy po
winietki. Mi to, co prawda zwisa, bo nigdy nie kupuję winietek, tak dla
zasady, ale Łukasz nalega, więc ja też płacę 5,10 € za turkusową
naklejkę. Baki mamy jeszcze prawie pełne, więc nie tankujemy, za to
postanawiamy szukać hotelu, bo powoli robi się ciemno, a chcemy jeszcze w
hotelu zjeść kolację i wypić kilka browarków.
- „Chrapiesz?”, pytam się.
- „Chyba nie” odpowiada spokojnie Łukasz.
- „No dobra, to szukamy dwójki, zaryzykuję, jakby co, mam zatyczki do uszu”.
Jest hotelik jakieś 50 km za Wiedniem, na wsi, tuż obok autostrady, idealnie. No to ponownie dosiadamy swoich rumaków.
Wiedeń idzie nam sprawnie, w okolicach 20:00 drogi są już puste, trzeba tylko uważać na fotoradary. Po godzinie jazdy zjeżdżamy z autostrady i stajemy, bo nawi ciągle mi milczy. Ponieważ nie mam tankbaga, ostatnie 3 km jadę z telefonem w jednej ręce, co za wariactwo. Po chwili wbijamy do hotelu Zum Dorfmeister Wirt i tu mały zong.
Jest 21:10, a kuchnia była czynna tylko do 21:00. Ale na szczęście mega uprzejmy Pan na recepcji ulega prośbie 2 spoconych motocyklistów i obiecał, że zrobią nam na ciepło kanapki ((-:
O matko! Jak to cudownie smakuje!! Zimne piwo po kilku godzinach jazdy w ponad 30-stopniowym upale to coś po prostu anielskiego. Każdy łyk daje poczucie odrodzenia się na nowo, dodaje energii, daje kopa i jednocześnie uspokojenie duszy, super.
Sam hotelik bardzo przyjemny, dobre jedzonko, elegancki wystrój, jak to w Austrii, no i nigdzie nie widać na takiej wsi uchodźców. Ludzie tu sobie żyją jakby nigdy nic. Pan z recepcji kończy pracę i odjeżdża do domu nową Insignią, no tak u nas może miałby Seicento. I kto tu przegrał wojnę?
Rano okazuje się, że hotelik ma jedną wadę, otóż za tym oknem jest gdzieś niedaleko kościół.
Nie pospaliśmy rano zbyt długo, będzie więcej czasu na Słoweńskie Alpy. Dziś znowu jest gorąco, otwieramy wszystkie możliwe wentylacje w ciuchach i w drogę.
Do Grazu idzie spokojnie, potem bierzemy kierunek na Maribor. Gdzieś na cepeenie jeszcze w Austrii spotykamy kolesia na Vespie. Dziadek ma chyba z 3 torby przytaszczone do skutera, ubrany w ciuchy wojskowe, prawdziwy podróżnik. Szkoda, że nie zrobiłem mu zdjęcia. Po chwili jesteśmy na granicy Słoweńskiej.


Kolejna naklejka, tym razem pomarańczowa, ląduje na szybie Tracera.
Dobra, Łukasz odpala GPS i bierzemy kurs na Maribor, skąd skręcimy już prosto w Alpy. Miasto przejeżdżamy dość sprawnie, bez żadnych korków. W tle góry, droga robi się coraz węższa i zaczyna się wspinać ostro do góry. Są momentami mocne zakręty, ale to nie jest problem. Dużym problemem jest natomiast żwir, który zalega praktycznie na każdym zakręcie, czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem, dosłownie na każdym łuku trzeba zwalniać prawie do zera, bo można zaliczyć glebę. Do tego droga robi się momentami tak wąska, że ledwo udaje nam się wyminąć z autem z naprzeciwka, brniemy dalej. Ciągle jest mega gorąco, dosłownie żar leje się z nieba, GPS aż zaczyna wariować, robimy postój.
Łyk wody, „konsultacja” z papierową mapą Łukasza i wychodzi nam, że jedziemy dobrze, więc jest ok. Tylko te pieprz…….. kamienie, szlag by to trafił. Lecimy dalej, przejeżdżamy dużą rzekę i lecimy na razie wzdłuż jej brzegów, na zachód. Ponownie GPS ciągnie nas na drugą stronę rzeki i do góry. Łukasz prowadzi. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że minęliśmy zakaz ruchu, może to od tego upału? No nie, chwila dalej i znowu ten sam znak, z informacją, że most dalej jest zamknięty, fuck! Co teraz?
Przed chwilą mijaliśmy knajpę, pod którą stało pełno samochodów, wracamy tam, tym bardziej że pora jest już jak najbardziej obiadowa. Wbijamy do Gostiśće pri Izidorju.
Przed chwilą mijaliśmy knajpę, pod którą stało pełno samochodów, wracamy tam, tym bardziej że pora jest już jak najbardziej obiadowa. Wbijamy do Gostiśće pri Izidorju.
Jest miejsce w cieniu, parkujemy maszyny pod drzewami i siadamy do odosobnionego stolika na samym końcu knajpy. Why? Ano po to, aby swobodnie się rozebrać do samej bielizny i choć na chwilę przestać się gotować w czarnych ciuchach. Od reszty gości dzieli nas murek, więc kelnerka nic nam nie mówi, tylko się uśmiecha, że pewnie nam gorąco (-;
Zaczynamy biesiadę od zup.
Potem lecą dania z ryb, do tego hektolitry zimnej wody i coli. W taki upał, pomimo tego, iż pije się ogromne ilości wody na każdym postoju, w ogóle nie chce się sikać, bo……… nie ma czym. Człowiek wszystko wypaca po drodze.
Zastanawiamy się, co robić dalej, skoro most jest zamknięty? Szybko sprawdzamy, że możemy go łatwo ominąć jadąc dalej wzdłuż rzeki, pytanie tylko czy nam się chce? Droga nie jest jakoś specjalnie piękna, a do tego bardzo wąska i pełna tych cholernych kamieni, decydujemy zmienić plany.
Pojawia się druga opcja, aby zobaczyć chyba najsłynniejsze miejsce w Słowenii, czyli skocznię narciarską Letalnicę w Planicy. Problem tylko w tym, że mamy do niej kilkaset km i potem nad morze kolejne kilkaset, czyli czekałby nas cały dzień na autostradach, a i tak nad Adriatyk dojechalibyśmy dopiero ok. 23:00. Ten plan zatem odpada, bo w perspektywie mamy cały dzień na autostradach w poniedziałek podczas powrotu do domu. A w taki upał jazda autostradą to nie jest żadna mega przyjemność, nawet w Alpach.
No i zupełnie z przypadku postanawiamy wbić do Google’a Adriatyk, ale zaznaczyć opcję „omijaj autostrady”. Bingo. Pokazuje nam drogę zaledwie 2 godziny dłuższą, ale za to zwykłymi drogami, z podziwianiem Słoweńskich wiosek i krajobrazów. Tak też robimy. Jemy jeszcze tylko deserek, płacimy rachunek i w drogę.
I tak trafiamy chyba na mekkę Słoweńskich motocyklistów. Droga jest cudowna, biegnie czasem wzdłuż autostrady – jak w USA – czasem nad nią, a czasem głęboko pod mostem, gdzie jakieś 70 metrów wyżej wije się na betonowych słupach asfaltowa nitka highway’a. Co chwila trafiają się mega zakręcone odcinki, z serpentynami, wzdłuż których stoją znaki, ostrzegające motocyklistów przed wypadkami.
Co chwila też doganiają nas lokalsi na przeróżnych sprzętach, od wielkich chopperów, przez typowe turystyki – niestety także Gieesy – na ścigaczach kończąc. Gdy tylko taka ekipa się pojawia, zostawiam Łukasza z tyłu i przyklejam się do nich, tnąc na wariata i schodząc najniżej jak się da na kolano na Tracerze. Potem, gdy serpentyny się kończą, zwalniam – bo nie jara mnie cięcie po prostej – i czekam aż Łukasz mnie znowu dojdzie. I tak jest co kilkanaście kilometrów. Znowu ktoś nas wyprzedza, ja znowu go gonię w zakrętach itd.
Tuż przed Lubljaną decydujemy się wrócić na autostradę, by nie przebijać się przez miejskie korki. Robimy postój na kolejne tankowanie… baków i gardeł.
Lecimy dalej, tuż po minięciu stolicy Słowenii, wracamy na lokalne drogi i jest replay. Lokalsi na szybkich maszynach, ja za nimi, Łukasz z tyłu, koniec zakrętów, więc ja zwalniam itd.
Trafiamy chyba na najpiękniejszy, jak się potem okaże, widok w Słowenii, zapiera dech w piersiach.
Po kilu łykach obowiązkowej wody, dosiadamy znowu naszych piekielnych maszyn i gonimy w kierunku morza.
W pewnym momencie termometr pokazuje na parkingu w cieniu + 39 °C!!!
Można się usmażyć żywcem.
Tuż przed Portoroż wielki korek, na szczęście udaje nam się prześlizgnąć na motocyklach między stojącymi na wąskiej i pokręconej drodze autami. Z daleka widzimy grupę ludzi zebranych przy rozerwanej barierze tuż nad przepaścią przy lewej krawędzi drogi, a kawałek dalej na naszym pasie stoi autobus z rozbitym lewy przodem. O kurcze, widać jakieś auto odbiło się od autobusu i poleciało w przepaść, niedobrze….
Po wąskim wjeździe do miasta, przypominającym troszkę wjazd do Monaco, meldujemy się pod adresem z GPS’u. Dzwonię do babki, że stoimy tu i tu, a ona na to byśmy się cofnęli 2 przecznice i będzie tam na nas czekała na białej Vespie. A skoro jesteśmy na motocyklach, poprowadzi nas wprost do mariny, gdzie stoi przycumowany nasz hotel na najbliższe 2 noce, czyli…… łódka.
Tak, tak, poszliśmy ekstrawagancko z tym noclegiem w Słowenii. Po raz pierwszy w życiu będę nocował na wodzie.
Ponieważ obaj jesteśmy zieloni w temacie łódek, dostajemy półgodzinny instruktaż, co i jak.
Gdzie się śpi, jak bierze prysznic, gdzie otwiera drzwi a jak zapala światła etc. Śmieszne to wszystko.
Tak np. wygląda stół:

Gdzie się śpi, jak bierze prysznic, gdzie otwiera drzwi a jak zapala światła etc. Śmieszne to wszystko.

Tak np. wygląda stół:
Na szczęście dostajemy też klucze do normalnej, portowej łazienki, zlokalizowanej tuż obok, między licznymi restauracjami.
To będzie śmieszny widok, jak ludzie będą jeść kolację, a ja będę się obok nich przechadzał w ręczniku z szamponem w ręku (-;
To będzie śmieszny widok, jak ludzie będą jeść kolację, a ja będę się obok nich przechadzał w ręczniku z szamponem w ręku (-;
Bierzemy prysznic, by zmyć z siebie ten kilkugodzinny pot, idziemy na kolację. Właścicielka łodzi radziła nam, aby nie jeść w knajpach w samej marinie, bo są zrobione typowo pod kasiastych Niemieckich turystów, tylko przejść się kawałek wzdłuż wybrzeża i niedaleko centrum będą dobre restauracje.
Tak też robimy, po 15-minutowym spacerze są 3 bary/pizzerie tuż nad wodą, lecą browarki.

Tak też robimy, po 15-minutowym spacerze są 3 bary/pizzerie tuż nad wodą, lecą browarki.
No i pyszna rybka do tego.
Miejsce jest dość urokliwe, morze, piękny zachód słońca, tylko – jak zwykle – brak damskiego towarzystwa.
W drodze powrotnej wskakujemy jeszcze do pubu w marinie na kilka szybkich Jack’ów z colą, co by na łódce szybko zasnąć i idziemy w kimono. Dziś ja śpię w „sypialni” na dnie łodzi, a Łukasz w „kuchni”.
Rano dziwnym trafem, nie ma już palącego słońca, tylko chmurki, ale nic z tego sobie nie robimy i idziemy poleżeć na plaży i wykąpać się w Adriatyku.
Nad wodą spotykamy jednego – dosłownie jednego - rybołowa i jakiś milion Niemieckich/Austriackich turystów, chcących zrobić mu zdjęcie.
I nieważne, że leżymy sobie na kocykach tuż obok, niektórzy turyści z krajów Alpejskich mają to w dupie i prawie nas podeptali, aby tylko zrobić sobie zdjęcie z tym ptakiem. Co za koszmar.
Woda jest nie za zimna, nie za ciepła, akurat, aby troszkę popływać.
Na plaży spędzamy kilka godzin, a po południu przegania nas mega ulewa.
Chowamy się obok motocykli, gdzie spotykamy lokalsa.
Tak jak się spodziewałem, ratownik w Słowenii okazał się właścicielem czerwonego Ducati, obok którego zaparkowaliśmy nasze sprzęty.
„Aaaaaaa…. Polish? Kurwa mac! Pierdole” tak zaczął pogawędkę z nami. To straszne co jest naszym znakiem rozpoznawczym na Świecie )-:
Gadamy chwilę o motorach, podziwia nasze Japończyki i mówi, że Ducati jest sexy, ale ma swoje wady. Największą jest to, że ciepło od silnika grzeje go po nogach tak, że nie da się jeździć latem w krótkich spodniach, jak przywykli to robić Bałkańczycy.
Gadamy jeszcze trochę, głownie o Polskich dziewczynach, które lecą na takich opalonych Słoweńskich ratowników. Żegnamy się i z racji na ciągle lejący deszcz, postanawiamy zjeść obiad na miejscu, wbrew zaleceniom naszej gospodyni.
Już po chwili okazuje się, że miała rację. Nie mają pełnego menu, bo……… brakło im gazu i grill jest nieczynny. No cóż, jesteśmy mega głodni, więc zamawiamy rybę z patelni i wino. I kolejny zong, musimy chyba z 3 razy prosić o pieczywo i oliwę, wstyd. Za to rachunek był pokaźny i jakoś nic do niego nie brakowało, no może chyba napiwku (((-;
Deszcz szybko przechodzi, postanawiamy więc pójść na spacer do Piranu.
Spacerkiem wzdłuż morza zeszło nam jakieś pół godziny, może 40 minut. Co prawda jest darmowy autobus, ale to nie dla nas, dla 100% facetów w pełni sił, autobus jest dla emerytów i małych dzieci (-:
Piran to takie malutkie miasteczko z zamkiem na szczycie wzgórza i wąskimi uliczkami.
Tutaj jest już dużo ludzi, widać to atrakcja Słowenii.
W środku miasteczka jest urokliwy ryneczek.
Stoi przy nim dziwne, metalowe, czerwone drzewo.
Stromym chodnikiem wchodzi się na szczyt góry, gdzie stoi piękna Żupnijska cerekev sv. Jurija
Rozpościera się z niej przepiękny widok na miasteczko, morze i znajdujący się po drugiej stronie zatoki Włoski Triest.
W drodze powrotnej jeszcze wstępujemy do znajomej pizzerii na pożegnalnego browarka.
Szkoda jutro będzie stąd wyjeżdżać, acz będąc szczerym, więcej to tu nie ma po co przyjeżdżać.
Słowenia przegrywa zdecydowanie z Chorwacją pod względem widoków i morza.
Ale zachody słońca są piękne.
Jeszcze tylko ostatnia noc na łódce i jutro już w drogę.
Dziś ja śpię „w kuchni” (-;
Poranek wita nas upałem, ubieramy się zatem lekko, bo to w końcu Słowenia. Za chwilę się okaże jak tego będziemy żałować. Śniadanko, prysznic i w drogę..
Gdy tylko wyjechaliśmy z Portoroż na autostradę, zrobiło się chłodno. Jeszcze wcześnie myślę, za chwilę będzie upał. Nic bardziej mylnego, temperatura bez zmian, co więcej zaczynamy wjeżdżać w jakieś góry i robi się……. zimno! W czasie jazdy zapinam wszystkie wywietrzniki w kurtce, ale niewiele to pomaga, momentami kładę się na baku, by za skromną szybą Tracera, choć troszkę schować się przed wiatrem, nic z tego. Po jakiejś godzinie jazdy, widzę, że Łukasz zjeżdża na cepeen, będziemy się pewnie ubierać.
Tak, jemu też zrobiło się zimno, tankujemy, bierzemy gorące poranne kawy i wpinamy membrany, ja zmieniam jeszcze rękawice na grubsze. Tak, może się powtórzę, ale mówię do Łukasza, że pewnie za chwilę będziemy tego żałować, bo zrobi się nam za ciepło..
No tak, nie mija pół godziny jazdy i wyjeżdżamy z gór, momentalnie robi się ciepło, cieplej, gorąco….
Rozpinam zatem powoli wszystko, co tak skrupulatnie przed chwilą na siebie ubierałem, nic nie pomaga, znowu zjeżdżamy na parking. I skrupulatnie wypinamy wszystkie membrany. W tym stroju jednak dojedziemy już do domu.
Słowenia mija nam szybko, walimy cały czas autostradami, bo dziś musimy zrobić 900 km, nie ma zatem czasu na podziwianie krajobrazów, trzeba ciąć do domu. Chwila moment, jesteśmy już w Austriackich Alpach, robimy postój na Shellu gdzieś między Graz a Wiedniem i dostajemy zawału serca. PB95 kosztuje tu 1,47 € !!! Panią w kasie pytam, czy ta benzyna jest z opiłkami złota czy jak, po nie rozumiem skąd ta cena?
Jemy bratwursty z sałatką ziemniaczaną….. oj tak, dla takich chwil warto żyć (-:
Powoli, z pełnym brzuchami wtaczamy się na nasze ogniste maszyny i bierzemy kurs na Wiedeń. Łukasz prosi bym to ja prowadził nas przez stolicę Austrii, bo jemu się zawsze coś pomyli i źle pojedzie. Tak, oczywiście, potwierdzam, znam Wiedeń jak własna kieszeń ()-:

No i stoimy tak sobie w 40-stopniowym upale, między samochodami i imigrantami wylewającymi się z chodników Wiednia. Kobiety w burkach z chmarami dzieciaków….. mam nadzieję, że to nigdy do Polski nie trafi….
Przez mój błąd – przepraszam Łukasz – straciliśmy jakieś pół godziny jak nic, no i wypociliśmy pewnie jakiś dodatkowy litr płynów. Koniec końców, Łukaszowi udaje się odpalić GPS - bo moja nawigacja oczywiście odmawia posłuszeństwa – i w korku powoli wyjeżdżamy z Wiednia i po 1,5 godzinie jesteśmy już w Brnie. Jest tak gorąco, że robimy kolejny postój, aby zrobić łyk wody.
Przy okazji podziwiam drobny, acz praktyczny gadżet na Vstromie Łukasza. Taka pierdoła z Oxfordu za kilkanaście złotych, a prawie zastępuje tempomat.
Rozmawiamy też o stanie mojego łańcucha, który aż błaga o to, by go naoliwić. Ale moje moto jest z wypożyczalni. Nikt mnie nie prosił, bym oliwił łańcuch. Ba, ABACUS nie wyposażył mnie w spray do łańcucha, więc niby dlaczego mam extra dbać o napęd? Wiem, że w pewnych wypożyczalniach, do motocykla dostaje się gratis spray i klient zobowiązany jest co kilkaset km nasmarować łańcuch. ABACUS tego jeszcze nie odkrył (-;
Z bólem serca, a tak właściwie bardziej z bólem dupy, dosiadamy naszych ognistych maszyn i lecimy dalej przez upalne Czechy.
Za Olomoucem robimy ostatnie tankowanie na – nota bene - pamiętnym dla mnie Shellu. Tak tak, to tutaj 3 lata temu dostałem sms’sa…
Ostatnia Kofola i po niecałych 2 godzinach parkuję Yamahę w garażu. To był fajny wyjazd, acz Słowenię mam już z głowy, nie warto jechać tam ponownie..
W sumie wyszło nam 1.928 km