poniedziałek, 16 czerwca 2014

na podbój kraju Drakuli

16 - 23.06.2014
(Czechy - Słowacja - Węgry - Rumunia)

Był piękny czerwcowy dzień, gdy nagle zadzwonił telefon. Wow, to Ciżuk, który nie odzywał się do mnie chyba z 2 miesiące po tym jak podczas ostatniej przejażdżki do Antonina wyzwał mnie od debili i kretynów drogowych ()-: "Cześć! Mam tydzień urlopu, może byśmy tak do Rumunii skoczyli?" Rumunia? Zamykam oczy i widzę to. Długo się zatem nie zastanawiałem. Powiedziałem, że tylko sprawdzę z szefem możliwość urlopu i możemy jechać na podbój Tarnsfogarskiej..

No i tak zupełnie spontanicznie w ciągu weekendu powstał plan, który optymistycznie obejmował objechanie całej Rumunii, lecz jak się potem okazało, pogoda zweryfikowała go dość brutalnie do niniejszej postaci:



Ale na razie jest dobrze, bo nic nie wiemy o pogodzie, zatem jak zwykle spotykamy się na Shellu k. Ostrawy i w drogę.

Na początek Budapeszt. Wiadomo, do Rumunii kawał drogi, a do Budapesztu czujemy sentyment, szczególnie do nocnych kebabów koło naszego ulubionego CITY HILL HOSTEL na ulicy Menesi. Niestety jednak nasz hotel jest chyba obecnie w remoncie, bo nie można było noclegu zarezerować. Wybieramy bliźniaczy CITY CENTER GUESTHOUSE, głównie ze wzgledu na cenę. Na razie jest fajnie, ciepło, drogę przez Czechy i Słowację znam na pamięć. Wbijamy późnym popołudniem do Budapesztu, niestety w korkach tracimy z 1,5 godziny. W końcu jest hotel, szybki shower i na miasto, na browary! A do browara nic nie smakuje tak dobrze jak... mięsko zrobione na gorącym kamieniu:



Polecam lokal CASABLANCA na głównym deptaku w Budapeszcie. Pyszne jedzonko, fajna atmosferka. Tanio nie jest, ale nic co dobre nie jest tanie ()-: Tym razem nie było już kebabu przed snem, bo grill jeszcze zalegiwał w żołądkach, zatem grzecznie poszliśmy spać. Rano wczesna pobudka, dość marne śniadanie i w drogę, na południe..
Tuż po wyjechaniu z Budapesztu zatrzymujemy się na poboczu aby się ubrać, bo zrobiło się zimno. Profilaktycznie ubieramy ortaliony, bo widać chmury w oddali. Jeszcze nie wiemy, że ściągniemy je dopiero za tydzień )-:

Droga przebiega sprawnie, a do jazdy w deszczu przywykliśmy już przez te lata. Opony mam nowe, zatem jak to mówi Janusz ze Szkoły Jazdy Suzuki "Zaufaj oponom!". Do Rumunii wbijamy sprawnie, nawigacja prowadzi nas na autostradę w kierunku Timisoary. Jechałem tędy 2 lata temu, co prawda służbowo samochodem, ale drogę coś tam jeszcze pamiętam. I tak jak w 2012, tak teraz autostrada skończyła nam się nagle chyba po jakiś 150 km. Powrót na zwykłe Rumuńskie drogi to lekki szok, coś jak u nas w czasach PRL'u! Trzeba uważać na dziury, wszechobecną policję, no i te dzikie psy. Pełno ich wszędzie, wszystkie jakieś takie do siebie podobne, chude jak patyki, wysokie, coś jak mix charta z owczarkiem niemieckim.



Po jakimś czasie nagle jak spod ziemi znowu wyrasta nowa autostrada, ale tylko na chwilę by ponownie zniknąć jak kamfora. To tutaj typowe, pociągnęli już sporo kasy z EU ale na całą trasę Arad - Bukareszt jeszcze nie wystarczyło. Trzeba być czujnym i nie do końca polegać na nawigacji, bo mapy nie są tak szybko aktualizowane jak często otwierają te nowe odcinki dróg. Ale podsumowując droga nie jest aż tak zła, tylko ta pogoda rozwala, cały czas leje. Późnym wieczorem wbijamy na naszą bazę noclegową w wiosce Gura Riului w samym środku Karpat.



Jest bardzo miło, czysto, tak klimatycznie. Nawet motorki mają dla siebie miejsce pod daszkiem.



Jesteśmy mega zmęczeni, więc prosimy o kilka browarów, włączenie ogrzewania by ciuchy się wysuszyły i kolację oczywiście! Gospodarze są bardzo uczynni i w mig w lodówce pojawia się kilka butelek piwka Timisoreana (-: Na jutro ambitny plan mamy, główne danie wakacji.. Transfogarska!!!
O jakiś cud! Rano nie pada (-: Walimy zatem bladym świtem - czyli gdzieś po 11.oo (-: w kierunku Sibiu. Fajna mieścina, tankowanie i odbijamy na drogę nr 1 w kierunku Fagaras'a.



Po kilkudziesięciu km jest rondko i w prawo kierunek Pitesti. Gdy tylko wjeżdżamy na Transfogarską zaczyna znowu padać! Trzeba zatem ubrać kondony i w drogę. Od razu mijamy kilka motocykli, gdzie wcześniej przez 2 dni prawie nikogo nie spotkaliśmy. Zaczyna się wspinaczka pod górę i winkle. Niestety wjechaliśmy w chmury i widoczność przy dodatkowo padającym deszczu jest zerowa. Nagle znak zakaz ruchu! I co robimy? Wszyscy jadą na ten zakaz, to my też. Droga ciągnie się w górę, liczne zakręty, niektóre mają i ponad 180 stopni, ale nic nie widać!



Coraz więcej motocykli mijamy. Pytamy się kolesi jadacych z góry "Is it raining up there also?". Coś tam opdowiadają, po czym na pytanie "Where do u come from?" słysze "From Poland". No to k..... czemu od razu po polsku nie mówicie? No i takim oto sposobem okazało się jak wielu bikerów z Polski jest na tej drodze. Po chwili chmury nagle ustępują i zaczyna być widać okolicę. No i co? Gdy rozglądam się dookoła jest po prostu cudownie! Stoimy na samym środku Transfogarskiej. Widoki powalają!



Wszyscy bikerzy wyciągają aparaty i zaczyna się globalna sesja fotograficzna.



My oczywiście też robimy pełno zdjęć, w końcu po to tu przyjechaliśmy.



Wjeżdżamy  na samą górę,  jezioro, pełno motocykli, tłum jak na Mariackiej w weekend. Gorąca herbata i coś do zjedzenia. Lecimy dalej, bo oczywiście musimy przejechać Transfogarską całą. Po drugiej stronie droga równie fatalna i już raczej bez pięknych widoków, ale brniemy dalej w deszczu. Nagle niespodzianka, drogę wypełnia stado kóz. Idą sobie spokojnie całą szerokością asfaltu, totalnie wyluzowane. Oj chyba tylko w Rumunii może człowieka spotkać taka niespodzianka.



Jedziemy dalej, droga ciągnie się w nieskończoność i ciągle leje. W końcu dojeżdżamy do tamy, która jest nieformalny końcem Tarnsfogarskiej.



I co teraz? Wracać tę samą drogą czy nie? Chwila namysłu i decydujemy z Ciżukiem jechać dalej na południe i wracać do hotelu normalną drogą. Co prawda dołożymy przez to jakieś 150 km ale pogoda jest fatalna i nie chce nam się ponownie wspinać w te góry. Tankowanie i jedziemy dookoła. To jest co prawda droga krajowa, ale to zwykła 1-pasmówka z fatalnym asfaltem. Do tego ciągle pada, co zaczyna już być lekko męczące. Na trasie ogromny ruch, trzeba być czujnym jak ksiądz na ambonie. Kilka razy wyprzedzamy z duszą na ramieniu. Ale koniec końców po jakiejś 2.5  godzinie jesteśmy znowu w Sibiu. Idziemy na kolacje do małej restauracji. Jedzonko pycha, ale my skonani. Zobaczymy jaka będzie pogoda jutro?



No i niestety nie ma dobrych wieści. Rano leje jak z cebra. Nie ma co, trzeba zmienić plany. Odwołujemy dalsze rezerwacje i decydujemy zostać tutaj do końca. Dziś dzień leniucha, siedzimy w hotelu, bo nie ma po co odpalać motorów. W tv pokazują, że na całych Bałkanach pogoda do kitu. W Bułgarii są nawet śmiertelne ofiary powodzi. Ale mamy pecha. Może rano?



Kolejny dzień w mokrej Rumunii. Tak czy inaczej trzeba gdzieś pojechać. Chwilowo nie pada, zatem dziś na celownik bierzemy Transalpinę.



Początek jest nawet optymistyczny, gdzieś tak przez pierwsze 100 km nie pada. Ale w końcu i tak trzeba ubierać ortaliony. Transalpina od północnej strony ma nawet nowy asfalt, więc jest jako tako. Po chwili jednak znów stara dziurawa droga. Co chwila w poprzek jest wszystko przeryte i trzeba zwalniać nawet do 1 biegu. Jest mega nieprzyjemnie, leje do tego i zimno. Spotykamy ekipę Niemców na starych terenówkach, coś tam naprawiają w motorach. Pytamy czy dalej jest lepsza droga i czy damy radę na naszych szosówkach? Odpowiadają że jest ciężko, bo za chwilę skończy się asfalt. Krótka dyskusja z Ciżukiem, decydujemy na razie jechać dalej, ale ja jasno deklaruję że jak asfalt definitywnie się skończy to ja zawracam.



No i po kolejnych 50 km nagle wjeżdżamy na błoto. Robi się bardzo niebezpiecznie. Motory latają na boki, trudno utrzymać pion. Ja mam dość! Staję na środku i dalej nie jadę! Ciżuk ambitnie chce się pchać do przodu. Ja zostaję. Po chwili urywa nam się połączenie interkomu. Ale jaja, komórki też nie mają zasięgu. Stoję tak w deszczu chyba z 40 minut, długich 40 minut. Zastanawiam się co zrobię jak on się gdzieś wywalił? Przecież nie da rady samemu podnieść tej beemki.



W końcu wraca. Tez się poddał, do tego jest mega wk.. i obiecuje napisać parę ostrych słów swoim kolegom z forum BMW. Jemy obiad i powoli wracamy do domu, znowu mega zmęczeni i mokrzy. Na szczęście po drodze jest jeszcze kilka fajnych widoczków.
Nazajutrz trzeba coś zrobić z kolejnym dniem i choć trochę poczuć klimat Transylwanii. Bierzemy kurs na Zamek Drakuli w Bran.



Całe szczęście jest ładna pogoda. Po drodze mijamy Zamek Rasnov ale nie zwiedzamy go.



Potem okaże się to błędną decyzja. Do tego nawigacja ciągle mi się gubi. Szlak mnie trafia, bo musze się zatrzymywać i sprawdzać o co chodzi.



W końcu dojeżdżamy szczęśliwie do Bran.



Widać co wart jest dobry marketing.



Zamek pęka w szwach od turystów, choć tak naprawdę nie ma tam za bardzo co oglądać. Jestem zawiedziony.



W drodze powrotnej podziwiamy piękną Rumunię.



To już ostatni dzień w kraju Drakuli. Jutro wracamy do kraju.



Tym razem nie jedziemy przez Timisoarę tylko prosto na Arad.



To chyba lepszy wybór był. Droga nie jest aż taka zła, ponadto można podziwiać piękne widoczki.



Po drodze nocleg w Budapeszcie, nocy kebab, piwko itd. Trochę szkoda ze juz wracamy, choć Ciżuk deklaruje ze do Rumunii nigdy więcej nie pojedzie.

Dobra rada dla wszystkich: NIE JEDŹ DO RUMUNII JEŚLI CHOĆ W 1% ISTNIEJE RYZYKO DESZCZU...

niedziela, 1 czerwca 2014

dziewictwo torowe utracone ((-:

No i nareszcie się udało! Tym razem terminy mi pasowały i na dzień dziecka zrobiłem sobie prezent w formie II etapu SzkołyJazdy Suzuki na torze w Ułężu



Ponieważ to kawałek drogi z Katowic, wybrałem się dzień wcześniej i zatrzymałem w przepięknym Kozienickim Parku Krajobrazowym. Polecam miejsce na wypoczynek na łonie przyrody!

Było nas chyba z 70 sztuk, a może i więcej. Pogoda wręcz idealna, ciepło, lekkie chmurki, nic tylko na tor.



A było po czym jeździć! Piękne łuki, długie proste, dookoła trawa, zatem bezpiecznie można było uciekać "w razie w" (-;



Zajęcia podzielono na kilka grup tematycznych:
- teoria na start dla wszystkich
- pokonywanie zakrętów na prostokącie (z 2-gim biegiem)
- powolny slalom
- długie łuki z podwójnym łamaniem
- pierwsza pomoc
- prędkość maksymalna na prostej
- jazda po całym torze

To był b.długi dzień, ale warto było. Coś pięknego orać butami i podnóżkiem po asfalcie. Oczywiście nie obyło się bez strat w postaci złamanej klamki hamulca, rozbitego migacza i zgiętej dźwigni hamulca nożnego, ale co tam. Tor ma swoje prawa.



Było pięknie! Podziękowania dla Suzuki za to, że tak dba o ludzi wiernych tej marce..