Wszystko zaczęło się jesienią 2011 roku. Pierwsze plany na wyprawę motocyklową a.d. 2012 były ukierunkowane na USA. Zacząłem od wyrobienia sobie wizy, bo ta studencka już wiele lat temu wygasła. Poszło jak z płatka, wpierw nowy paszport, potem wniosek w Internecie na stronach ambasady, wizyta w konsulacie w Krakowie, łącznie niecałe 500 zł i w ciągu miesiąca od pomysłu, odebrałem od kuriera paszport z nową wizą do USA na 10 lat (-:
Zaczęły się poszukiwania ofert, trafiłem na kilka, ponieważ nikt ze znajomych nie chciał się ze mną wybrać, postanowiłem skorzystać z jednej z wielu ofert gotowego wyjazdu i tu pojawił się klops! Otóż gdy planowałem wyprawę już dawno dawno temu, liczyłem się z kosztem ok. 10.000 zł, ale wtedy 1 $ kosztował 2,20 – 2,40 zł. Jesienią 2011 za dolara trzeba już było zapłacić nawet 3,30 zł, co dało budżet ok. 20.000 zł, na który nie było mnie już stać. Byłem w kropce i już myślałem, że wakacje 2012 będą pod znakiem weekendowych przejażdżek z Ciżukiem na pstrągi do Pokrzywnej lub na kawę do Antonina. Aż tu ni stąd ni zowąd, pojawił się news!!! Pearl Jam przyjeżdża w 2012 do Europy na kilka koncertów!!! Boże, jaki ja byłem szczęśliwy, że nie wykupiłem tych wakacji w USA, pluł bym sobie w twarz, gdybym ja był za oceanem, a w tym samym czasie PJ byli w Europie.
http://pearljam.com/photos/1045/2012
Zaczęło się polowanie w Internecie na bilety. Wiedziałem, że po 2-letniej przerwie, sporo ludzi będzie chciało zobaczyć ponownie PJ na żywo. I nie myliłem się, bilety na każdy z koncertów sprzedawały się w ciągu kilkudziesięciu minut. Cóż to był za stres, siedzisz przy laptopie i czekasz zalogowany aż rozpocznie się sprzedaż. I jest! Już! Klikasz i co chwilę odświeżasz stronę, bo jest taka masa chętnych, że serwery nie wyrabiają. Jest! Mam! Pierwszy bilet kupiony. Kilka dni później następny i następny. I tak 10 razy, oczywiście z sukcesem! Pamiętam jak dziś, że jeden z biletów kupowałem jadąc z lotniska do centrum Londynu. Na szczęście w autobusie było wifi (-:
Postanowiłem zaliczyć wszystkie koncerty, z wyjątkiem 3 na wyspach. Zatem gdzieś na początku zimy byłem w posiadaniu 10 wejściówek, poszło jakieś 3.000 zł, ale kto by tam liczył???
Dobra, bilety są, co dalej? Wrzuciłem temat na forum, ale niestety nikt się nie zgłosił, zatem pozostała samotna podróż przez Europę za moim ukochanym zespołem. Z pracy niestety nie mogę się wyrwać na urlop dłuższy niż kilka dni, zatem trzeba było wymyślić dobry plan. Ostatecznie podzieliłem tournee na 3 wyjazdy i poszedłem podpisać do szefa urlop:
LEG 1 - BENELUX (sorki, za tą angielszczyznę, ale zespoły rockowe właśnie tak nazywają części sowoich tournee koncertowych):
26.06 – Amsterdam nr 1 (NL)
27.06 – Amsterdam nr 2 (NL)
29.06 - Werchter (B)
30.06 - Arras (F)
LEG 2 - PEPIKI:
2.07 – Praga (CZ)
LEG 3 - SKANDYNAWIA:
4.07 - Berlin nr 1 (D)
5.07 - Berlin nr 2 (D)
7.07 - Sztokholm (S)
9.07 - Oslo (N)
10.07 - Kopenhaga (DK)
Dobra, kolejnym etapem była kwestia noclegów. Szukałem, szperałem, liczyłem jak szalony, jednak inaczej wyjść nie chciało. Hotele w Skandynawii są tak drogie, że praktycznie po 2 noclegach na campingu zwraca się inwestycja w namiot i śpiwór. Szybki wypad do marketu (okazało się o dziwo, że Decathlon jest tańszy niż allegro) i mam namiot Quechua 2 seconds I oraz samopompujący się materac ze śpiworem Quechua Sleepin’bad:
https://www.youtube.com/watch?v=q73THUIFq54
Teraz po powrocie mogę śmiało rekomendować produkty Quechua. Są naprawdę rewelacyjne! A składania namiotu można się nauczyć po kilku próbach. Polecam!
http://www.youtube.com/watch?v=owXCEYrUSyg
Uwaga, jak kupujecie sprzęt na wyprawy, to nie warto polegać na wymiarach podawanych przez producentów. Namiot niby miał mieć Ø 55 cm, a okazało się że jest 60 cm. Warto pojechać osobiście do sklepu z motorem i sprawdzić czy ekwipunek zmieści się w kufrach. Ja od razu zakładałem, że namiot i śpiwór będą poza kuframi i pod siatką, ale dobrze że pojechałem, bo okazało się że ten namiot na styk mieści się na tylnej kanapie pod centralnym kufrem. Gdybym kupił namiot 2-osobowy, to nie starczyłoby już miejsca na moje dupsko.

Zima i wiosna minęły szybko, sezon zaczął się wcześnie, do wyjazdu zdążyłem zrobić kilka tysięcy km, dostać 2 mandaty z fotoradarów w drodze na majówkę nad Bałtykiem, schudnąć 10 kg, rozstać się z jedną kobietą, a po blisko 15 latach niewidzenia zakochać się ponownie w swojej byłej dziewczynie, zaliczyć kilka fajnych koncertów (Peter Gabriel, Lipali, P.Rogucki, Coma, Fisz Emade, Metallica, Soundgarden itd.), dzięki pomocy psychologa odnowić kontakty z córką (kocham Cię Córeczko!!!), odwiedzić po raz pierwszy w życiu Rumunię, pooglądać na żywo wyścigi superbike na słynnym torze TT w Assen, być świadkiem jak mój chrześniak idzie do 1-szej komunii w glanach czy też po raz 3-ci z rzędu zrobić szkołę bezpieczne jazdy Suzuki Shell (gorąco polecam!).
www.suzuki-moto.pl
Po drodze był kłopot z wymianą opon, okazało się że Bandzior nie za bardzo lubi gumy Michelin i musiałem wrócić do fabrycznych Dunlop Roadsmart. I wreszcie nadeszła niedziela 24.06 i pakowanie maszyny. Byłem gotowy (-:

Bandzior tym bardziej był gotowy ((-:

Dzień 1 (25.06) Katowice - Hamburg (Niemcy) – 810 km

Rano do pracy, sprzęt stał już gotowy w garażu i czekał zatankowany na swojego pana (-: Z pracy urwałem się koło 14.oo, jeszcze tylko kupiłem 4 paczki kabanosów i pędem do domu. Wsiadam na sprzęt, odpalam muzę i w drogę. Przede mną znana na pamięć trasa do HH, postanowiłem bowiem w drodze do Amsterdamu odwiedzić przyjaciół w Faterlandzie. Kurcze, ledwo minąłem granicę, zaczęło padać, ubieram zatem kondona i tnę jak szalony, non stop 180 – 190 km/h w deszczu, mam zaufanie do nowych opon. A tu już za mną wydzwaniają, gdzie jestem, bo piwo się chłodzi w lodówce. Kurcze blisko 18.oo a ja dopiero na zachodnim ringu Berlina. Leje i do tego słońce prosto w oczy, momentami nic nie widzę. Gdzie ten Hamburg?? Raz pada, to ubieram ortalion, potem zaś słońce, to się rozbieram, kibel straszny. Dobra po 21.oo wpadam do HH, prysznic, 3 piwka i zgon ze zmęczenia. Wojtek, dziękuję za gościnę!
Dzień 2 (26.06) Hamburg - Amsterdam (Holandia) – 470 km

Rano obowiązkowe smarowanie łańcucha, niestety znowu deszcz, zatem tym razem ruszam od razu w kondonie i nie ściągnę go już aż do Holandii. Na szczęście kraj wiatraków wita mnie słoneczkiem, na pierwszej stacji rozbieram przeklęty ortalion i zaliczam przepyszną kanapkę z tuńczykiem, którą Pani szykowała na moich oczach. To jest życie! Po południu wbijam na camping w Amsterdamie.
www.gaaspercamping.nl
Wszystko super zorganizowane, wpierw trzeba zaparkować przed wjazdem, zameldować się, zapłacić i dopiero można wjechać do środka.

Za każdy prysznic płaci się tokenami, liczę na szybko, kupuję 6 szt. Od razu kupuję 2-dniowy bilet na publiczny transport. Motor mogę zaparkować obok namiotu, ale szybko okazuje się, że grunt jest tak wilgotny, iż Bandzior momentalnie zaczyna mi się zapadać w błocie. Pytam o pozwolenie i ostatecznie parkuję na chodniku pod recepcją.

Dobra, wybieram miejsce pod drzewkiem, by rano namiot był w cieniu i przede mną pierwsze od 12 lat rozbijanie namiotu. Kolacja – pierwsza w trakcie tej wyprawy oparta głównie o kabanosy i piwo. Na szczęście na kampingu jest sklepik z zimnym piwkiem i ‘świeżym’ pieczywem (oczywiście odpiekane w piecu mrożonki).

Nadchodzi wieczór, zatem zbieram się na metro i na koncert. Do stacji spacerkiem jakieś 5 minut, sprawdzam jak z nocnym powrotem, spokojnie mam autobus co godzinę. Wsiadam do autobusu, upps zdziwienie. Jestem jedynym białym, oprócz kierowcy. Dobra luzik, lubię inne nacje, szczególnie ciekmnoskóre dziewczyny, mają w sobie coś takiego że hej... Ale na ulicach też tylko czarni, czy ja na pewno jestem w Europie, a może ktoś mnie teleportował do Afryki? Przesiadam się na stacji metra, tu już jest mix wszystkich ras, wszędzie ludzie w koszulkach Pearl Jam! Dzielnica jakby biurowa, same wieżowce i hale koncertowe. Tłumy ludzi, po prostu tłumy, wszyscy piją piwko i się dobrze bawią na ulicach.

Tłum idący od metra do Ziggo Dome wygląda jak wielki pełznący wąż.
www.ziggodome.nl
I wreszcie jest, nowa hala, tuż pod stadionem Ajaxu. Wiadomo, wszyscy jesteśmy tu w jednym celu.

Mam już lekką fazę, po drodze chyba poszły kolejne 3 browary. Jest bosko, emocje, wyczekiwanie. Wszystko świetnie zorganizowane, w kolejce chwila, jestem w środku. Hala jeszcze pachnie farbą, koncert PJ to pierwsza impreza. Kolejne piwka, wbijam na płytę, emocje sięgają zenitu. I jest, są, zaczynają intro… Każdy kolejny utwór to orgazm za orgazmem. Hala szaleje, istny szał. Ed widząc żywiołową reakcję ludzi na ostre kawałki, spontanicznie dodaje „Even Flow” do setlisty. Jak zwykle mówi do ludzi po holendersku, ludziska szaleją… Dla takich chwil warto zyć!

Po koncercie jeszcze jedno piwko i wracam na pole… to był niesamowity wieczór.
Dzień 3 (27.06) Amsterdam
Gdy wreszcie wytrzeźwiałem i wstałem koło południa, wybrałem się na zwiedzanie Amsterdamu. Miasto rowerów, port, wielu miłych ludzi, kolorowo, co chwilę mija Cię ktoś w koszulce PJ (-:

Nadchodzi wieczór, ponownie wbijam w okolice stadionu Ajaxu Amsterdam na drugi koncert PJ.

Tym razem siedzę na sektorach. Jestem jakieś 2 godziny za wcześnie, hala jeszcze puściutka, ale wbijam na swój sektor, nie ma prawie nikogo, tylko 1 koleś siedzi po środku. Idę do swojego miejsca i……………….. mam krzesło obok tego kolesia (-: Siedzimy sobie zatem jeden obok drugiego w zupełnie pustym sektorze, śmieszna sytuacja. Mija godzina i sektor jest pełny, na szczęście. To drugie spotkanie z PJ w tym roku. Pierwszy raz w życiu słyszałem na żywo "Bugs"... ale gdy zaczął się wstęp do "Crown Of Thorns" umarłem, po prostu umarłem... mógłbym tam umrzeć jako najszczęśliwcza osoba na świecie...
Dzień 4 (28.06) Amsterdam (Holandia) – Werchter (Belgia) 202 km

Dziś muszę przejechać zaledwie 200 km z Holandii do Belgii, zatem wysypiam się na maksa. Wyjeżdżam z Amsterdamu, odpalam GPS i……….dupa……..pokazuje, że nie ma drogi do Werchter. Dobra, zmieniam telefon na drugi, zapasowy i nic, dalej to samo, brak drogi do Werchter. Trudno ładuję do tankbaga tradycyjną mapę papierową i biorę kurs na Antwerpię. Droga mija spokojnie, robi się wreszcie coraz cieplej. Gdy docieram do Werchter, jest już prawdziwy upał (-: Szybko odnajduję wolne pole namiotowe i rozbijam obozowisko.

Odstawiam Bandziora na zupełnie pusty parking, dostaję naklejkę i jestem oficjalnie na festiwalu Rock Werchter.

Sponsorem festiwalu jest Jupiler, coś jak nasz Żywiec

Mam wolne popołudnie, więc robię sobie 3-kilometrowy spacerek z pola namiotowego na teren festiwalu. Ludzi tłum, wszyscy uśmiechnięci, przyjacielscy, co drugi na bani (-; Oddaję na noc komórki do ładowania by się nazajutrz nie stresować.

Dzień 5 (29.06) – Werchter (Belgia)
Dzisiaj znowu gorąco, wyspałem się na maxa. Już nie mogę się doczekać wieczornych koncertów, zatem idę wcześniej na teren festiwalu. Trzeba przynać Belgom, że robią naprawdę dobry festiwal, podobno w tych regionach „Rock Werchter” to klasyka, mam 50-letnich klientów, którzy od małego latali na tę imprezę. W tym roku oprócz PJ byli m.in. Jack White (ex. The White Stripes), Gossip czy Lana Del Ray. Ogromny szacunek za organizację, festiwal na ok. 80.000 ludzi, a po piwo stało się w kolejce max 3 minuty! oj my Polacy musimy się jeszcze duuuużo nauczyć )-:

Dzień 6 (30.06) – Werchter (Belgia) – Arras (Francja) 201 km

Dzisiaj znowu mało km, zatem śmigam sobie spokojnie z Belgii do Francji. Powiem szczerze, że jestem w szoku marną jakością autostrad we Francji, dziura na dziurze. Koło południa melduje się w małym malowniczym miasteczku na północy Francji.
www.mainsquarefestival.fr
Rozbijam namiot, choć trudno to tak naprawdę nazywać rozbijaniem, bo w przypadku tych modeli Quechua, wyciągasz namiot z pokrowca, rzucasz go swobodnie przed siebie, a ten lądując na ziemi jest już rozłożony. Wystarczy wpiąć 4 szpilki, by namiot nie zwiał ze swojego miejsca i gotowe. Drugie kilka sekund trwa szykowanie spania, to też wynalazek Quechua, tzw. „Sleep in’ Bag” czyli śpiwór + samopompujący się materac + poduszka. Starczą zaledwie dwa wydechy by tylko dobić materac aby był naprawdę twardy i gotowe. Kolejne chwile to tylko wywalenie zawartości kufrów do środka namiotu i gotowe. Cały proces „rozkładania obozowiska” trwa może 2-3 minuty, aż strach wspominać czasy PRL’u gdy rozbijanie namiotu willowego z rodzicami trwało jakieś 2 godziny!!! Ale ten świat poszedł do przodu. Odświeżający prysznic i lecę na festiwal.
To mój 4-ty koncert PJ w tym roku. Sam „Mainsquare Festival” ok. Bardzo dobry koncert dali Within Temptation, reszta zespołów w normie. Natomiast pogoda niestety fatalna, jak na koniec występu skandynawów zaczęło lać, to przestało dopiero po Florence & The Machine. No i te ceny! Piwo po 7 €!!! Zwariowali w tej Francji. Za to jedzenia pychota, tylko nie pamiętam już nawet jak się to nazywało, ale to była jakaś lokalna potrawa, trochę przypominająca hiszpańską paelę, pychota. Koncert PJ jak zwykle perfekcja, koleś stojący za mną tak się darł w trakcie „Alive” że chyba go na scenie słyszeli (-:

Po koncercie szybko się ulatniam, bo jutro przede mną długa droga do Polski. No i opłacało się ekspresem wyjść, bo akurat gdy przechodziłem obok wyjścia dla VIP’ów, wyjeżdżały busy z PJ, Stone i Jeff mignęli mi pół metra przed nosem, można powiedzieć że odetchnąłem powietrzem, które wydychali oni (-; Wchodzę na pole, zamieniło się w wielką kupę bagna, ciężko dotrzeć do namiotu, a muszę się spieszyć, bo o północy wyłączają ciepłą wodę pod prysznicem. Uff, udało się, niestety koleś po mnie już nie miał tyle szczęścia i poszedł spać na brudno.
Dzień 7 (1.07) – Arras (Francja) – Katowice 1.400 km

Wstaję o 6.oo, co ciekawe nie jestem jedyny, który nie śpi. Tylko że ja już wstałem, a reszta ludzi dopiero wraca z imprez w stanie bardzo wskazującym na spożycie. Gdy pompuję pod namiotem aby trzymać formę, dwóch nawalonych kolesi zapytuje której drużynie piłkarskiej kibicuję? Mówię, że nie interesuje mnie football i lecę pod prysznic. Szybkie śniadanie z kabanosów i francuskiej bagietki, pakowanie i w drogę.
Koło 7.45 jestem już na autostradzie w kierunku Belgii i „pędzę” te 130 km/h do domu. Na szczęście jest piękny, słoneczny dzień, ruch raczej mały. Szybko ląduję w Belgii i z mozołem jadę zgodnie z przepisami przez ten piękny kraj. Ale męczę się strasznie, nie jestem stworzony do jazdy z przepisami, mój Bandzior też wolałby już trochę przyspieszyć, ale się pilnuję. Wiadomo, szkoda aby po wakacjach przyszedł do domu mandat ze zdjęciem za 200 albo 300 €. Jadę, jadę, już nie mogę się doczekać niemieckiej granicy. I wreszcie jest, wielka niebieska tablica „Bundesrepublik Deutschland 1 km”. Mijam magiczną kreskę i od razu daję 200 km/h. Jak ja kocham te niemieckie autostrady! Nie dosyć, że wolno jechać ile fabryka dała, to jeszcze inni kierowcy zwracają uwagę na pędzących skrajnym lewym pasem i z rzadka trzeba ostro hamować. Gnam przed siebie, jest cudownie, ciepło, nie pada, muza gra w uszach, jedyne co mnie powstrzymuje by lecieć nawet 250 km/h to boczne kufry, szkoda by było zgubić wszystkie ciuchy w drodze do domu. Givi oficjalnie podaje, że są homologowane do 120 km/h, zatem i tak moje 200 km/h to wystarczające ryzyko.
Przede mną cały dzień jazdy, zatem robię tylko szybkie postoje na tankowanie, nawet bez ściągania kasku. Tylko co 3-cie tankowanie pozwalam sobie na kanapkę, kawę i ekspresową wizytę w wc. Po południu jestem już w Zgorzelcu, wpadam na A4, wchodzę w zasięg T-mobile i od razu słychać masę przychodzących @. Na BP spotykam 2 facetów jadących na 1 (słownie: JEDNYM) Fazerze, co tankowanie zmieniają się, raz jeden robi za plecaka, raz drugi. Przymierzają się do mojej Suzi i podziwiają wygodę na Bandziorze. Ja zaliczam zapiekankę i lodowatego Tigera. Od roku nie biorę do ust Red Bull’a. Po tym jak Red Bull X-Fighters 2011 w Poznaniu okazało się totalną klapą i mega nudą za duże pieniądze, złożyłem przysięgę, że nie dam tej chyba największej – obok KTM - austriackiej marce zarobić ani centa. Lecę dalej, prosto do domu, a Bandzior gna 200 km/h aż miło.
Wieczorem wbijam na bramki koło Gliwic i zaczyna padać, lać, walić z nieba żabami, ba ropuchami. Przejechałem z Francji 1.400 km w niecałe 12 godzin, a od bramek do CH Silesia wlokłem się 40 minut! W Katowicach wszystkie przejazdy pod mostami zalane, wszędzie poprzewracane drzewa, istny Armagedon. Chwilami miałem wątpliwość, że może niepotrzebnie zmieniłem V-Stroma na Bandziora, ale niepotrzebnie. Mój czarny GSF przeszedł przez 1/2 metrową wodę jak rasowy turysta (-:
Wreszcie wjeżdżam do garażu, dom, dom, kochany domek. Rozpakowanie, gorący prysznic, zimne piwko i zasiadam przed tv. Ałła! Nie mogę siedzieć na kanapie, tak mnie dupsko boli po tych 12 godzinach jazdy non stop. Nie da rady, muszę wypić browca na stojąco….
Dzień 8 (2.07) – Katowice – Praga (Czech) - Katowice 740 km

Rano pojawiam się po tygodniu przerwy w pracy, ciężko siedzieć za biurkiem, dupsko jeszcze trochę piecze. Odliczam godziny, minuty, sekundy, jest 16.oo! Ekspresem do domu, ciuchy już suche od wczoraj, decyduję zabrać tylko centralny kufer by mnie nie ograniczać prędkość i kierunek Praga. Mam mało czasu, zatem decyduję lecieć non stop autostradą przez Brno. Wieczorem wbijam do centrum Pragi, znam to miasto lepiej niż Warszawę, często tu przyjeżdżam na piwko (-: Ale dziś nie da rady, dzisiaj dzień bez browca. Tankowanie do pełna, by po koncercie nie tracić czasu. Koleś na stacji OMV podziwia moją Suzi: „Je to Bandit?”. „Ano” odpowiadam z uśmiechem i dumą w sercu. Płacę za paliwo, do tego standardowa praska kanapka z jajkiem i Kofolą. Jadę przez miasto, parkuję w wielopoziomowym garażu O2 Areny i pędzę na koncert.
www.o2arena.cz
Wziąłem tylko centralkę, więc kask muszę zabrać ze sobą, bo już nie mam gdzie go zmieścić. I tak część mniej cennych ciuchów zostawiam przypięte tylko siatką. Mam nadzieję, że nikt nie skusi się na przepoconą bieliznę i śmierdzące skarpetki ()-:
Przy wejściu na koncert mały stres, bo kolesia przede mną nie wpuszczają z dużym aparatem fotograficznym. Podchodzę do bramki. „Co tam mate pane?”. „Kask na motocykl” odpowiadam. „A pszilba? Ok. Ale date to v depozitu”. Uff, udało się. Jestem w środku, jeszcze tylko zakup koszulki z trasy, bo chyba u Pepików będzie najtaniej i na płytę. No nie, nie wpuszczają mnie, muszę jednak oddać kask do szatni. Trudno, jakoś przeżyję te 20 koron.
To już półmetek trasy i trzeba przyznać, że PJ grali bosko, publika też świetnie reagowała, choć to bardziej zasługa ogromnej liczby obcokrajowców.

Po 3-cim bisie ulatniam się na zewnątrz. Fuck! Pada deszcz. Trudno, damy radę. Lecę na parking i tu popełniam błąd, zamiast wpierw zapłacić za parking, decyduję się najpierw ubrać. I klops, bo gdy wracam do automatu jest meeeeeeeega kolejka. Proszę Czeszkę by mnie przepuściła, ale reszta ludzi jest mega wk…….. Olewam ich, wkładam bilet do automatu, a tu wyskakuje błąd. Koszmar. Idę do obsługi, że mi bilet nie działa, a oni każą mi iść piętro niżej. Lecę, cały czas w pełnym rysztunku, na dodatek w kondonie, bo przecież pada, jestem już mokry i mega wkur…….! Dostaję nowy bilet ale szukam innego automatu, jest na wyższym piętrze. Wreszcie płacę, dosiadam Bandziora i w drogę. Te wszystkie przepychanki z biletem tyle trwały, że jestem jednym z ostatnich opuszczających parking, porażka. Trzeba to będzie nadrobić po drodze, ale jak?
Jest co prawda środek nocy, ale leje. Powoli wyjeżdżam z Pragi, wskakuję na autostradę w kierunku Brna. Ciągle kropi, zatem na razie spokojnie, maksymalnie 180 – 190 km/h. Na szczęście po chwili deszcz ustępuje i można odkręcić manetkę. Jest środek nocy, pusta Czeska autostrada, trochę dziurawa, szczególnie za Brnem. Ale co mi tam, raz się żyje, odkręcam i do samego domu wyświetlacz nie pokazuje mniej niż 240 km/h. Nie da się przekroczyć 250 km/h, bo mam centralny kufer, ale leżę przyklejony do baku i po prostu frunę przez Czechy. I znowu tankowanie bez ściągania kasku, nawet ortalionu nie zdejmuję, bo jest chłodno, lecę przed siebie, momentami dziękując tylko inżynierom z Hamamatsu za skuteczne hamulce, bo jak wiadomo czescy kierowcy są średnio zorientowani w tym, co mają robić gdy w nocy zbliża się do nich w tempie astronomicznym mały reflektor we wstecznym lusterku. Nie są może tak fatalni, jak Węgrzy i z pewnością lepsi od Polaków, ale do standardu europy zachodniej jeszcze im trochę brakuje. Pędzę zatem na złamanie karku, czasami tylko zerkając w lusterko czy nie goni mnie jakaś Skoda RS z kamerką i czy kufer jednak jeszcze nie odpadł? Wiem, że robię źle, mam przecież 2 dzieci, które potrzebują ojca, ale nie mogę się powstrzymać. I „zaledwie” po 3 tankowaniach jestem w domu.
370 km, momentami po mokrym w 2 godz. 40 min. To było istne moto-wariactwo. Średnie spalanie ponad 8 litrów. Obiecuję sobie, że nigdy więcej i idę spać.
3.07 to dzień przerwy w wyprawie
Poświęcam go na odespanie nocnej eskapady do Pragi, przepranie ciuchów, zakupy kolejnych kabanosów, spakowanie się na podbój Skandynawii i przegląd Bandziora w Tychach.
Dzień 9 (4.07) – Katowice – Berlin (Niemcy) 520 km

Urywam się dziś wcześniej z pracy, wskakuję na przygotowany do wyjazdu motocykl i śmigam A4 prosto na Berlin. Gdzieś w Niemczech gość przede mną wznosi z asfaltu jakąś dziwną substancję i muszę zjechać na parking umyć szybkę, bo nic nie widziałem.
W Berlinie są 2 koncerty, zatem zarezerwowałem sobie hostel niedaleko O2World, by drugiego dnia pozwiedzać sobie miasto, a na koncertach napić się niemieckiego pilznera, taki był plan. Ale plan jak to plan, czasem życie go weryfikuje. Zatem jestem już w Berlinie, do koncertu jeszcze 2 godziny, wszystko super się układa, droga na sucho, pięknie jest. Podjeżdżam pod hostel, sporo polskich aut i nawet parę sprzętów stoi. Siedzą też ludzie przed wejściem, uśmiecham się w myślach, że pewno nie zrobili jak ja rezerwacji i nie mają gdzie spać. Ale ja? Ja przecież jestem najlepiej zorganizowanym kolesiem na świecie, wszystko perfekcyjnie zaplanowałem przecież. Wbijam więc pewniakiem na recepcję. A tu niespodzianka. Recepcja zamknięta, była czynna tylko do 17.oo! O fuck. Ale spoko, jest nr telefonu, dzwonię. Odzywa się telefon w recepcji. To już drugi fuck! Ale jest też handi – czyli ichniejsza komórka - z opisem, że dzwonić w sytuacjach alarmowych. Moja sytuacja jest alarmowa. Są 2 godziny do koncertu, a ja nie mam klucza do pokoju. Dzwonię na komórkę. Nic. Dzwonię drugi raz, nic, nikt nie odpowiada. Dzwonię kilkanaście razy, nic. Pytam tych ludzi przed wejściem, o co chodzi? Mówią, że nie doczytali gdy robili rezerwację, iż recepcja czynna tylko od 7.oo do 17.oo. „I didn’t also” odpowiadam ze smutną miną. Siadam obok nich i zaczynam myśleć.
Myśl człowieku, myśl! Dobra mam komórkę, odpalam Internet ale mam przecież limit przesyłu danych w roamingu i Booking mi nie odpala. Myśl! Dobra dzwonię do Polski do Ciżuka, przecież nie zadzwonię do Matki, bo ta zaraz spanikuje że nie mam gdzie spać w Berlinie i zejdzie mi przez telefon na zawał. Ciżuk jak zwykle zaspany, on zawsze jest zaspany, niezależnie od tego czy zadzwonię rano, w południe czy wieczorem. Ciżuk po prostu kocha spać (-: Proszę by mi poszukał w necie hotelu na dziś w Berlinie, bo przecież jutro tu wrócę i zrobię w hostelu mega aferę, że nie zadzwonili do mnie, dlaczego jeszcze nie dojechałem, choć zbliża się 17.oo? Słyszę w słuchawce jak Ciżuk z mozołem odpala kompa, wspomina coś w trakcie rozmowy o nawigacji, która pozwoli mi trafić do tego nowego hotelu. Jest! Przebłysk geniuszu! Nawigacja! Dzięki Ciżuniu, idź dalej spać.
Rozłączam się i wklepuję w nawigację kamping i Berlin. Są! Jeden nawet kawałek stąd. Żegnam ‘bezdomnych’ turystów z Hiszpanii i jadę na kamping. Dziwne, bo navi prowadzi mnie w miasto. Czyżby kamping był w parku, czy co? Dojeżdżam na miejsce, gdybym miał stary sprzęt, Hołek powiedziałby z pewnością „Dotarłeś na miejsce. Prowadził Cię Krzysztof Hołowczyc. Pozdrawiam.” Ale nie mam już Automapy, tylko Nokia Ovi, czyżby zwariowała? Nigdy dotąd mnie nie zawiodła, a tu stoję w środku miasta na ruchliwej ulicy pod jakimś sklepem, a navi pokazuje, że jestem na miejscu? O co biega? Patrzę na szyld sklepu: „Sprzęt do kampingu/caravaningu”. No tak, jednak Ovi miała rację. Patrzę w historię wyszukiwań i znajduję inny „kamping”. Tym razem dzwonię by się upewnić, ze to nie jest znowu jakiś sklep. Trafiony, pole namiotowe pod Berlinem, mają wolne miejsca.
www.campingplatz-berlin.de
Jadę, po jakiś 20 km trafiam na wielki kamping w środku lasu, szybko rozbijam obozowisko i lecę z powrotem do centrum Berlina. Parkuję pod halą i tu spotyka mnie już 4-ta tego dnia niespodzianka (przypomnę, że 1-szą była plama na autostradzie, 2-gą zamknięty hostel a 3-cią sklep zamiast campingu). Zepsuł się zamek w bocznym kufrze i nie da się go zamknąć. Walczę z tym zamkiem jeszcze z pół godziny, w końcu się poddaję, co cenniejsze rzeczy chowam w pozostałych 2 kufrach, a w tym popsutym zostawiam pierdoły, po których jakby co nie będę płakać. Wbijam na koncert.

Spotykam jeszcze kumpla z Bytomia, z którym byliśmy już w Berlinie na PJ w 2010 roku (-: Berlin wiadomo, środek Europy, pełno ludzi, zupełnie szalony koncert, publika tak parła do przodu, że Ed kilka razy prosił "3 steps back". Znowu jestem na płycie, zatem daję ostro czadu.

Po koncercie proponuję kumplowi, by pojechał ze mną na pole i wyspał się jak człowiek, ale on woli spać w aucie pod halą. Okazuje się, że była to chyba jego najlepsza decyzja w życiu. Dlaczego? Otóż zanim jeszcze poszedł spać, spotkał się i wymienił „miśka” z Edkiem! Akurat miał auto zaparkowane przy bocznym wejściu do hali, a Ed wyszedł na chwilę po koncercie spotkać się z ludźmi. Ja na jego miejscu to nie myłbym prawej ręki do końca życia i pokazywał wszystkim – to jest ręka, którą ściskał Eddie Vedder, największy z największych wokalistów XX i XXI wieku.
Dzień 10 (5.07) – Berlin (Niemcy) - 90 km

To miał być dzień przeznaczony na zwiedzanie Berlina, ale zamiast tego muszę znaleźć serwis Givi, który naprawi mi kufry. Nie chcę znowu kłopotać Ciżuka, więc dzwonię do swojej ex aby uprzejmie znalazła mi w necie dealerów Givi w okolicach Berlina. Po chwili mam kilka telefonów, dzwonię. Są, mam adres, jadę. I znowu niespodzianka, bo w Berlinie pod wskazanym adresem jest prywatne mieszkanie, a nie salon motocyklowy. Dzwonię drugi raz. „Wo sind Sie?” pytają, mówię że pod podanym adresem w Berlinie. „Im Berlin? Nein” mówi babka, bo okazuje się że są i owszem na tej ulicy ale w jakiejś wiosce pod Berlinem. Wbijam w navi nowy adres, upewniam się że tym razem mam dobry kod pocztowy i lecę na drugi koniec Berlina, muszę się przebić przez całe miasto w środku dnia, schodzi na to 1,5 godziny. Wreszcie jest, wielki salon z ciuchami Dainese i m.in. kuframi Givi.
www.dainese-berlin.de
Panowie znikają na zapleczu na godzinę z moim kufrem, ale wracają z uśmiechami na twarzy. Udało się naprawić, a raczej zmodyfikować lekko zamek, wyciągając z niego metalową kulkę. „Vorsicht” mówią, bo to jest włoski sprzęt i trzeba z nim delikatnie, bez siły. No i serwisować trzeba, mówią, bo zamki w kufrach się brudzą. Kasują mnie 30 €, szybkie „Danke” i spadam do centrum. Jest już za późno na jakiekolwiek zwiedzanie, zatem dzwonię do kumpla i umawiamy się pod halą. Dajemy radę jeszcze na spokojnie coś zjeść, pogaworzyć co u każdego z nas się w życiu pozmieniało przez 2 lata. Niestety tylko piwka nie możemy pociągnąć, bo ja wracam na kemping, a on w nocy będzie śmigał na Śląsk.
Drugi koncert w Niemczech tym razem oglądałem z widowni, dosłownie w tym samym miejscu siedziałem, co 2 lata wcześniej na koncercie Roda Stewarta. Myślę, że poziom artystyczny występu PJ najlepiej określił kolega stwierdzając krótko 'kosmos'...

To chyba Włosi przytargali do Berlina ogromny baner "We Keep On Rockin' In The Free World With U" - Ed oczywiście od razu zareagował i spontanicznie dodał "Rockin In The Free World" do setlisty (-:
Dzień 11 (5.07) – Berlin (Niemcy) – Sztokholm (Szwecja) 560 km + 510 km promem

I znowu wstaję wcześnie, by zdążyć na prom Polferries z Gdańska do Nynashamn. Decyduję się na trasę przez Szczecin, bo chyba będzie mniejszy ruch niż na Poznań. Tuż przed granicą ma miejsce niesamowite zdarzenie.
Wiadomo, jak to w Faterlandzie, przelotową prędkość utrzymuję na poziomie 190 – 200 km/h. Nagle, 2 auta przede mną, kolesiowi otwiera się dachowy box i wylatują z niego na drogę walizki. Facet przede mną miał refleks i mocne hamulce, za to ja musiałem się posiłkować szybkim unikiem na prawy pas – dobrze że był akurat wolny – skończyło się tylko adrenaliną, a i dobrze, bo trochę przysypiałem.
Ale to nie koniec dziwnych sytuacji w dniu dzisiejszym. Ano lecę sobie dwupasmówką za Szczecinem na Koszalin i przypominam sobie, że to gdzieś w tych właśnie okolicach w 1998 roku - gdy byliśmy jeszcze z Marlboro na akcji lato - zabrakło mi jedyny raz w życiu paliwa w samochodzie. Patrzę na wskaźnik w Bandziorze, spoko, dopiero świeci się rezerwa a był znak, że zaraz będzie Orlen, luzik. O już z daleka widzę nawet ten Orlen, super zaraz zatankuję. Zbliżam się do wielkiego czerwonego orła, a tu niespodzianka, bo stacja nieczynna, jest w przebudowie. W Bandziorze jest fajny system, bo wpierw rezerwa się zapala i świeci na stałe, co oznacza że jeszcze spokojnie ma się ok. 50 – 80 km zasięgu, w zależności od prędkości. Potem rezerwa zaczyna migać, a to już info, że zasięg wynosi już tylko jakieś 20 – 30 km i powinno się tankować asap. I właśnie w tym momencie zaczyna migać wskaźnik rezerwy, co oznacza że 4-cylindry wołają „PIĆ NAM SIĘ CHCE!!!”. Zwalniam więc do 90 km/h i maksymalnie przyklejam do baku, by robić jak najmniejszy opór powietrza. I odliczam kilometr za kilometrem, mija pięć minut, dziesięć, pół godziny. Aż tu nagle, jest, pojawia się na horyzoncie, gdzieś w oddali żółty znaczek Shell. Uff udało się, chyba się uda. I już, tuż tuż, zjeżdżam w prawo, a silnik stop! Koniec wachy. Turlam się swobodnie, trzepię motorem na prawo i lewo, odpalam ponownie, jest, zaskoczył ostatnią kropelką, podciągam kilkadziesiąt metrów i znowu stop. Tym razem 4 cylindry zdychają już na dobre, trudno ostatnie kilkadziesiąt metrów do dystrybutora trzeba popchać (-; Mokry jestem jak koń po Wielkiej Pardubickiej, ale dźwięk PB95 wlewającej się do baku łagodzi wszystko, jest dobrze, jest dobrze, mam jeszcze 4 godziny do promu. Szybki Tiger i rura na Gdańsk.
Wpadam na przystań promową z blisko godzinnym zapasem, jest dobrze. Krótki postój w kolejce, odbiór wcześniej zarezerwowanego biletu i po raz pierwszy pod moim władaniem – no bo wcześniej pewno przypłynął z fabryki w Japonii – Bandzior wtacza się na prom.

Pierwszy raz brałem motor na morze, zatem trochę nie wiedziałem co zrobić. Na szczęście bok mnie parkowało 2 Szwedów i pomogli mi zabezpieczyć Bandziora.

Skandynawowie nawet mi pożyczyli taśmy do zblokowania dźwigni przedniego hamulca. Po 10 minutach moto było zabezpieczone jak na sztorm tysiąclecia.

Na promie poznałem też super ekipę z Polski: Piotra z Wawy (Triumph Tiger Explorer 1200), Marka z Wrocka (Suzuki Haybausa) i Zbyszka z Bolesławca (BMW K 1600 GTL). Jechali na Noordkaap, zupełnie na luzaka, bez konkretnego planu, nie tak jak ja, po prostu przed siebie. Dzięki Panowie za miłą pogawędkę i kilka browarów (-;

A sam prom taki trącący myszką lekko, ale jedzenie spoko, kabina bardzo wygodna i czysta.
www.polferries.pl
Generalnie polecam, bo akurat płynie się nocą, zatem w trakcie wyprawy przydaje się jeden dzień w normalnym łóżku i wyspanie się do 9.oo.

Dzień 12 (6.07) – Nynashamn (Szwecja) – Sztokholm - 90 km
Jesteśmy w Szwecji, żegnam się z chłopakami i życzę im szerokiej drogi w kierunku Noordkaap. Ja odbijam w kierunku Sztokholmu, po drodze odbijając na pole namiotowe w Sodertalje. Po kilku km przypominam sobie, że jestem przecież w Skandynawii, zatem uruchamiam w nawigacji opcję ostrzegania przed przekraczaniem dopuszczalnej prędkości. Wiadomo, tutaj potrafią zamknąć do więzienia za prędkość.
Myślałem, że to Sodertalje to będzie jakaś wioska, a tu okazuje się że jest to miasto, w którym siedzibę główną ma Scania. Mijam ogromne hale fabryczne, tory testowe i dopiero za miastem wbijam na przytulne pole namiotowe nad jeziorkiem.
www.eklundsnas.se
Kilka piwek, kabanosy na kolację i walę kimono.
Dzień 13 (7.07) – Sztokholm (Szwecja) - 140 km

Rano budzą mnie w namiocie dziwne odgłosy bębnów i śpiewy. Myślę sobie, a pewno dzieciaki mają jakiś obóz i bawią się w Indian. W drodze pod prysznic idę pooglądać sobie tę zabawę. A tu zdziwienie, bo to nie dzieciaki, ale cała masa muzułmańskich rodzin. Robią sobie piknik w sobotę nad jeziorem, jakieś tańce, modły etc. Przypominam sobie, że faktycznie Szwecja ma poważny problem z mniejszościami muzułmańskimi. Ponoć są tu już miejscowości, gdzie muzułmanie stanowią większość ludności, kurcze a to przecież Europa!

Zbieram się i walę pozwiedzać stolicę Szwecji.
www.globearenas.se
Gdy kupowałem bilet na dzisiejszy koncert myślałem, że Ericsson Globe to tylko chwyt marketingowy, ale ta hala po prostu wygląda jak ogromny biały globus.

Znajduję miejsce do zaparkowania, obok mnie Audi z Polski. Super, nasi tu znowu są! Zapinam łańcuch, blokadę na koło i w drogę. Na sam dach Ericsson Globe można wjechać szklanymi windami w kształcie kul.
http://www.globearenas.se/en/skyview/about-skyvie w
Fajna atrakcja.

Aha, no i dziś jest ważny dzień. Przecież to 1000-ny koncert Pearl Jam, a mój 19-ty w życiu, można zatem powiedzieć że zaliczyłem 2%

Dookoła hali jak zawsze pełno ludzi w knajpach. Wszędzie grają PJ. Powoli ustawiam się w kolejce. Jeszcze chwila i zaczynają. I co tu powiedzieć? 8-my koncert z trasy, a ja ciągle miałem wrażenie, że śnię! Gdy grali "Garden" płakałem jak dziecko, do tego to zielone światło, jak w prawdziwym ogrodzie, poezja...

Po koncercie godzinę czekałem, licząc na spotkanie face 2 face z PJ, ale niestety widać nie było mi to pisane. Pognałem nocą w lekkim deszczyku na zalane światłem księżycowym pole namiotowe za fabryką Scanii. Prysznic i idę spać z bananem od ucha do ucha.
Dzień 14 (8.07) – Sztokholm (Szwecja) – Oslo (Norwegia) - 530 km

Nowy dzień. Na razie nie pada. Wyspałem się na maxa, bo dziś ‘zaledwie’ 500 km do przejechania. Na śniadanie tradycyjnie kabanosy. Powoli pakuję namiot, zbieram się i w drogę. Przy pakowaniu towarzyszą mi miejscowe dzieciaki. Ruszam przed siebie. Szwecja to piękny, spokojny kraj, co drugi facet ma brodę, a co trzecia osoba chodzi w koszuli w - nota bene - Szwedzką kratę.
Po drodze zauważam, że młodzież ma tutaj super hobby. Sprowadzają sobie z USA stare zabytkowe samochody, restaurują je, iż wyglądają jak nowe i jeżdżą nimi sobie po całym kraju. Z przyczepami, na wesoło, po prostu super zabawa! Czułem się momentami jak Kevin z serialu "Cudowne lata" (-:
Niestety trasa ze stolicy Szwecji do stolicy Norwegii ma 1 bardzo istotną wadę. Otóż jedynie pierwsze lekko ponad 100 km odbywa się autostradą, potem nagle droga zmienia się w zwykłą, dwukierunkową, która tylko od czasu do czasu ma zrobione po 2 pasy ale tylko w jedną stronę. W drugą niestety jedzie się jedną nitką, co gorsza oba kierunki jazdy oddzielone są murkiem. Zatem niestety jak utkniesz za kimś, to jedziesz tak 50 - 60 km/h bo nie ma miejsca na wyprzedzanie. I znowu zaczyna padać! FUCK! Dobra, snujemy się przez Skandynawię i podziwiamy widoki. Jadę, jadę, jadę, nawet nie zauważam, iż wjeżdżam do Norwegii. Żadnej granicy, kontroli, nic, choć Norwegia nie jest przecież w EU. Ten piękny kraj wita mnie nowymi znakami drogowymi:

Po kilku godzinach docieram na małe pole namiotowe jakieś 30 km od Oslo.
www.olberg.no
Pole namiotowe? No tak, rodzina Norwegów obok domu postawiła szopę z prysznicami, małe biuro, wygładzili trawniki, postawili kilka ławek i stołów i już gotowe. Jest pole namiotowe pół godziny jazdy od stolicy, za niewielkie pieniądze. Czysto, schludnie, ciepłe prysznice za darmo, ładowanie komórki za darmo, po prostu ekstra. Nasz sanepid by pewnie tego nie zatwierdził, ale to jest Norwegia, kraj przyjazny swoim obywatelom.
Oj i to jak przyjazny przekonuję się chwilę później, gdy wybieram się na pobliską stację benzynową celem zakupienia kilku piwek do kolacji.......z kabanosów oczywiście. Wchodzę na cpn, szukam, szukam, a tu nic, nie ma piwa. Grzecznie pytam ekspedientkę czy mają piwo? A Pani patrzy na mnie jak na wariata. Piwo? Na stacji benzynowej? Nie w Norwegii! Tutaj nie wolno sprzedawać alkoholu na cpn'ach. Ale ponieważ Pani chyba mnie polubiła, grzecznie poinformowała, że jak wyjdę ze stacji i obejdę budynek dookoła, to po drugiej stronie jest knajpa i tam kupię piwo (-: Wychodzę zatem ze stacji i wchodzę od drugiej strony do baru, a tu... ta sama Pani, która przeszła tylko na drugą stronę lady i z miłą chęcią podaje mi 3 piwka. Płacę Visą, ale ponieważ w barze nie działa czytnik kart, Pani ponownie zaprasza mnie na drugą stronę lady - czyli na stację - bym tam zapłacił za piwo (((-; Komiczne, acz zgodne z miejscowym prawem. No i co najważniejsze, klient zadowolony!
Wbijam z powrotem na kemping i do kabanosów popijam już norweskiego browca... po chwili zapadam w błogi sen...
Dzień 15 (9.07) – Oslo (Norwegia) - 100 km

Rano budzi mnie śpiew ptaków. Cudownie, ciepło, nie pada. Poranna gimnastyka, 3 kabanosy na śniadanie, toaleta i w dalej, do stolicy Norwegii. Po drodze jeszcze tankowanie na Shellu - wiadomo lepiej teraz, by potem w nocy nie szukać nerwowo stacji - i po 40 minutach jestem w centrum Oslo.
www.oslospektrum.no
Dość łatwo trafiam do hali Olso Spectrum, bo lokalsi zadbali o to b.fachowo:

Parkuję bandziora pod samym wejściem i spinam łańcuchem, choć nie wiem tak naprawdę po co? Przecież to Norwegia, tu ludzie domów nie zamykają, bo po co...

I udaję się na spacer po Oslo. Mam jeszcze 5 godzin do koncertu, zatem spokojnie pozwiedzam sobie to miasto. Postanawiam zjeść jeszcze kanapkę w pobliskim sklepie, bo coś mnie ścisnęło w żołądku. Idę sobie... idę do sklepu i widzę wielkiego czarnego ochroniarza. Oj coś mi tu pachnie przyjazdem kapeli. Patrzę w lewo i jadą 2 czarne busiki. Prawie mi przejeżdżają po nogach. Przez okno tylko mi śmignęła czupryna Mike'a. Niestety wielki czarny 'security guy' nie wpuszcza mnie za bramę. Cóż, znowu się nie udało )-: Idę zatem na spacer.
Oslo, hmmmmmmm, co tu powiedzieć, po pierwsze to wielki plac budowy.

Wszędzie dźwigi, koparki, wszyscy pracują. Idę dalej, kilka fajnych budynków, ale leci nudą. Dochodzę do portu.

I tu spotyka mnie największa atrakcja Oslo.........automatyczny pisuar za zielonym szkłem

Podchodzisz, wciskasz guzik, drzwi się odsuwają, w środku miejsca na styk na 1 osobę, robisz co trzeba na metalową ścianę, drzwi znowu się odsuwają bezszelestnie, koniec kropka. Samo Oslo niestety, oprócz w/w kibelka, raczej nudne. Jedyną atrakcją jest oryginalny budynek opery, stojący w samym centrum portu.

Opera jest cała biała i tak zaprojektowana, że na dach można sobie wjechać np. na rowerze (-;

Po kilku godzinach spaceru wracam pod halę Spectrum. Mieści się przy samym dworcu PKP, obok jak zwykle pełno knajp, w których grają utwory PJ. Zdziwienie budzi ogromna liczba osób z ciemną karnacją. Przecież to Skandynawia, a tak na oko 30% społeczeństwa stanowią kolorowi. To pewno wynika z otwartej na obcokrajowców polityki tego kraju. Wiedzą, że wygodni lokalsi mają mało dzieci i pozwolili swego czasu na sporą imigrację, głównie z Afryki. Wchodzę na koncert.

A tu oczywiście jak zwykle tłumy Polaków. Spotykam parę 20-latków, którzy rozwieszają powyższą flagę, rozmawiamy, okazuje się że też tak jak ja, byli na kilku koncertach z trasy, odpuścili tylko Benelux. To oni w Berlinie stali pod sceną z wielkim plakatem "Oceans" i to dla nich Edek właśnie w Berlinie wstawił ten przepiękny utwór do setlisty. A koncert w Oslo? To już niestety przedostatni z tegorocznej trasy. Ed był już tak zmęczony, że ledwo śpiewał, może dzięki temu Stone popisał się wokalem w "Mankind". Obok mnie siedział lokals, który już na wstępie zaproponował mi drinka. Niestety z racji na czekającego pod halą Bandziora, musiałem odmówić. Koleś za to tankował jednego drina za drugim, tak na oko, to również w trakcie wizyt w wc musiał poprawiać jakimś towarem, bo z minuty na minutę szalał coraz bardziej. Darł się jak wariat, o dziwo fałszował bardziej niż ja (-; Aż w końcu ludzie przed nami nie dali już rady strzymać dalej naszych 'śpiewów' i po prostu dali drapaka...

Po koncercie bez pośpiechu pakuję się, ubieram w ortalion, bo zapowiada się na deszczyk i w drogę. Podejmuję - jak się potem okaże złą - decyzję, iż nie wracam tę samą drogą na pole, tylko pojadę drugim brzegiem jeziora. Gdy tylko zjeżdżam na wąską kręconą drogę wzdłuż brzegu, widzę że to będzie trudne pół godziny. Pierwsza w nocy, więc ciemno, do tego mżawka i mgła. Nic nie widzę, jadę z otwartą szczęką, bo nie nadążam z wycieraniem szybki. Jadę, zakręty, wąsko, zimno, aż tu nagle...

Tak, tak, znaki nie kłamią. Wypadam z zakrętu a tu na środku drogi stoi łoś!!! Niestety zanim zdążyłem sięgnąć po telefon, by mu cyknąć fotkę, zwiał w krzaki... Przed 2:00 docieram na pole, na szczęście cały i zdrowy. Shower i idę spać, jutro przede mną ponad pół tysiąca km przez 3 kraje.
Dzień 16 (10.07) – Oslo (Norwegia) - Kopenhaga (Dania) - 600 km

Wstaję skoro świt, szybkie śniadanie z kabanosów i w drogę. Dziś ciężki dzień, muszę dojechać do Danii i jeszcze tego samego dnia ostatni koncert. Droga mija w miarę przyjemnie, na szczęście duża część to autostrady. Po drodze przecudowne widoki na Norweskie klify, teraz żałuję że się nie zatrzymałem na kilka fotek, ale w głowie ciągle jeden cel, dojechać do Danii i zdążyć na koncert. Ale za Malmo czeka mnie jeszcze jedna atrakcja, most łączący Szwecję z Danią. Widać go już z daleka, gdy dojeżdża się jeszcze autostradą do Malmo.
www.oresundsbron.com
To jest naprawdę cud techniki. Wpierw 8 km mostem, gdy mocno wieje to jest on zamykany, szczególnie dla motocykli. Mam szczęście, pogoda jest fajna. Potem 4-kilometrowy tunel i wyjeżdża się w centrum Kopenhagi. Niesamowite. Oczywiście ze względów bezpieczeństwa nie wolno się na moście zatrzymywać, szkoda bo byłyby super fotki. Aha, jedna rada. Nie podjeżdżajcie na tym moście pod automatyczne bramki, bo system nie rozpozna motocykla i skasuje Was jak za samochód. Zawsze wjeżdżajcie przez bramkę obsługiwaną przez człowieka, on Was skasuje mniejszą stawką.
Wczesnym popołudniem wbijam na kemping w jednym z parków w dzielnicy, gdzie z jednej strony bloki, z drugiej tradycyjne Duńskie szeregówki.
www.bellahoj-camping.dk
Tutaj również darmowe ciepłe prysznice. Obok Bandziora stoją Fazer i GSXR, ciekawe czy też tu przyjechali na koncert PJ? Z kempingu jest autobus wprost pod halę Forum.

Ale super, przyjechałem autobusem, mogę zatem popijać na koncercie browara, oczywiście leją Carlsberga.

To już niestety ostatni koncert z trasy, jak zawsze dużo Polaków, chyba tylko Włosi dorównywali nam frekwencją na wszystkich koncertach.
www.forumcopenhagen.dk
Z jednej strony człowiek szczęśliwy, że był na tych 10-ciu koncertach Pearl Jam (-: Z drugiej smutny, że przynajmniej w tym roku to już koniec )-:

Sam koncert jak zwykle cudowny, a ponieważ byłem po kilku browarach, bawiłem się bosko! Do zobaczenia na 22-gim kocercie, oby jak najszybciej... oby...
Już po wyjściu z hali, udałem się na wcześniej upatrzone pozycje, tj. przystanek autobusowy, lekkim zygzakiem oczywiście. A tu niespodzianka. Na rozkładzie jakaś kartka z dziwnymi znakami, po Duńsku pewnie. Zagaduję lokalsów, co tu jest napisane? Okazuje się, że jest remont drogi i mój autobus tędy w tym tygodniu akurat nie jeździ. Dobra, odpalam Nokia Ovi i idę w kierunku kempingu, to tylko 5 km, dam radę (-; Na szczęście po 20 minutach trafiam na kolejny przystanek tej samej linii, jest parę osób, więc chyba tu już jeździ? Moment. Jest dobrze, siedzę w ciepłym autobusie i jakąś chwilę później, śpię już jak zabity w moim malutkim namiociku. Rano będzie kac...
Dzień 17 (11.07) – Kopenhaga (Dania) - Katowice 960 km

Na szczęście Carlsberg to dość lekkie piwko, zatem głowa nie boli. Powoli się pakuję, przecież gdzie mam się spieszyć, do domu? Do pracy? Na Śląsk? Kurcze, fajna ta Skandynawia. Prom z Gedser odpływa co 2 godziny, zatem lecę sobie przepisowo autostradą, aż tu niespodzianka, wyprzedza mnie w ekspresowym tempie jakiś Brytyjczyk w Land Roverze a tuż za nim mknie Szwed Mercedesem. Patrzę na zegarek, kurcze jak się do nich podkleję, to może dam radę na wcześniejszy prom? Odkręcam manetkę, w ciągu minuty jestem już przed Szwedem, ale zwalniam i ustawiam się między nimi. Z przodu będzie mnie przed radarem chronił Angol, a z tyłu jakby co to na kamerę nagrają wpierw Szweda. I tak mkniemy w trójkę przez Danię ze średnią przelotową 180 km/h. Dobrze, że w porę zauważyłem znak na Gedser, bo bym poleciał z nimi dalej.
Wbijam na przystań, jest pół godziny do promu, luzik. Na parkingu spotykam Węgra na pomarańczowym Triumphie Tigerze i Duńczyka na starym Goldwingu. Lokals mnie zagaduje czy wiem jak dojechać do Kłodzka? Patrzę na jego leciwą Hondę i szczerze odradzam drogę przez Olszynę, bo pourywa sobie koła.

Prom płynie ok 1,5 godzinki, można zatem sobie chwilę odsapnąć. Dobijamy w końcu do Niemiec. Autobhana i maneta na maxa. Wszyscy mówią, że podróżowanie po Skandynawii jest drogie, ja bym polemizował. Fakt, że na północy Europy paliwo jest droższe, ale... tam się jeździ przepisowo. A jak się jeździ przepisowo, to Bandzior spala 5,5 litra i robi się na baku 350 km. Gdy natomiast wjeżdżam do Niemiec, to dwie paki nie schodzą z licznika i wtedy Bandzior bierze już sporo ponad 8 litrów, a zasięg spada do trochę ponad 200 km. Reasumując wychodzi na to samo (-;
PODSUMOWANIE:
. 1 łoś
.. 2 tygodnie w drodze
... 2 razy przepłynięty Bałtyk
.... 3 paczki kabanosów (1 zostawiłem w HH)
..... 9 krajów
...... 10 cudownych koncertów Pearl Jam
....... 40 piw tak mniej więcej
........ 1500 km dziennego rekordu przebiegu
......... 8000 km w sumie doszło na liczniku Bandziorowi
Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDziękuję! Trochę to pracy kosztowało.
UsuńPS. Mam pytanie, jak trafiłeś na mój blog? Nie pisałem już nic od kilku lat..