środa, 24 maja 2017

Knedliki + ćerny Kozel…….. czyli pierwszy raz wypożyczam motocykl na dłuższą wyprawę



Od jakiś 2 miesięcy nie mam własnego motocykla )-: Po tym, jak sprzedałem Zygzaka, postanowiłem że nie będę ponownie mroził kilkadziesiąt tysięcy złotych we własny sprzęt, tylko rozeznam rynek wynajmu motocykli, bo taki w międzyczasie zdążył powstać w Polsce.

Pamiętam, że gdy jeszcze w 2012 roku szukałem do wynajęcia motocykla dla dziewczyny na wyjazd do Chorwacji, na Śląsku praktycznie nic nie było i musiałem wypożyczać Bandita z Suzuki w Piasecznie za jakieś kosmiczne 3000 zł / tydzień. Teraz sytuacja się mocno zmieniła i już za kilka stówek dziennie można na Śląsku wypożyczyć sprzęty w co najmniej 3 miejscach.

Na początku myślałem jednak, że dogadam się z salonem Honda Karlik w Poznaniu, ale po 1-szym mailu nie odezwali się do mnie więcej, więc olałem dziadów )-:

Koniec końców, zdecydowałem się na ofertę firmy ABACUS i wypożyczyłem na ostatni weekend maja Yamahę Tracer MT09 z kuframi.


Za cenę 1.300 zł miałem dostać na 5 dni nowy motocykl z limitem dziennym 300 km, co przy naszym wstępnym planie na objechanie Bratysławy, Budapesztu i Pragi, zdało się ofertą idealną. Wpłaciłem zaliczkę i planowaliśmy pierwszy do roku wspólny wyjazd z Ciżukiem.
  
Praga, Praga, co mi przychodzi na myśl, gdy myślę o stolicy Czech? Tylko jedno...

 
Pogoda w maju była w kratkę, raz gorąco, raz zimno, na Śląsku padał nawet śnieg ()-: Ale moto było zarezerwowane, więc nie było zmiłuj, wtorek wieczorem zacząłem się pakować…. dla bezpieczeństwa w reklamówki, bo nie wiedziałem, z jakimi kuframi dostanę Yamahę. Nienawidzę tego momentu w wyprawach, nienawidzę się pakować i rozpakowywać, za to kocham podróżować. Kiedyś Dave Mustaine z Megadeth powiedział w jednym z wywiadów „I hate the road, but I love the stage!”. To jest kwintesencja tego, co ja za każdym razem przeżywam. Niestety, aby gdzieś pojechać, trzeba się wpierw spakować, a po powrocie rozpakować.


Dobra, rano wstaję napalony jak dzika świnia i pisze do Ciżuka, że już mogę jechać, tylko, że w Katowicach pada. Ten na to, że w Opolu jest co prawda słoneczko, ale on dopiero wstał, jeszcze się nie spakował, a na dodatek musi jeszcze skoczyć do NFZ wyrobić kartę EKUZ. No tak, standard w jego wydaniu, będzie kilka godzin spóźnienia. Ale patrząc na pogodę za oknem, może to i nawet dobrze, bo niby koło południa deszcz ma przejść. Około 11:00 nie wytrzymuję już tego napięcia, ubieram się, ładuję wszystkie reklamówki do auta i w stroju motocyklowym jadę do wypożyczalni.


Jest, jest, gotowa, moja Yamaszka stoi i czeka na mnie!


Nawet kolor jest identyczny, jak 2 lata temu testowałem, w sumie rocznik jest ten sam, więc może to i ten sam egzemplarz jest? Przebieg tylko 12.000 km, ale sprzęt nosi wyraźne znaki użytkowania. No tak, Pani Monika z ABACUSA mnie okłamała, bo miesiąc temu, gdy robiłem rezerwację, twierdziła, że będę miał sztukę nówkę, prosto z salonu. A tu jest moto, które z niejednego pieca chleb już jadło. Szczerze, to mój Bandit, gdy gopo 5 latach sprzedawałem z przebiegiem blisko 80.000 km wyglądał o niebo lepiej od tej Yamaszki, no ale tak to jest, jak moto co tydzień ma innego jeźdźca, który na dodatek nie dba o sprzęt, bo to przecież nie jego własność.


Dobra, podpisuję, kwity i pakuję sprzęt.


Jest również kolejna obawa, która się spełniła. Zamiast kufrów, Yamaha jest wyposażona w twarde sakwy, no cóż trzeba będzie ufać, że nikt na postoju nie zapierd…… mi brudnych skarpetek ((-;


Sakwy są na szczęście w miarę pojemne i nie muszę brać dodatkowo worka na tylną kanapę, starczą one dwie + tankbag. Po 15 minutach moto jest gotowe do jazdy. Jedynka i w drogę…


Tylko spokojnie, bez wariactw, przecież nie jeździłem moto chyba z kilka miesięcy, bo tej wiosennej ostatniej przejażdżcena Zygzaku nie liczę. Daję na Orlena sprawdzić ciśnienie w oponach, jest mało, więc dobijam przód na 2,5 a tył na 2,9 i daję w palnik. Tak, jakbym siebie nie znał. Pierwszy kilometr starczył mi, aby wyczuć hamulce i zawieszenie, już tnę 215 – 220 km/h A4-ką na Gliwice. Z nieba jeszcze lecą jakieś pojedyncze kropelki, luzik, za szybko jadę, aby mnie dopadły. Po chwili wbijam na A1 i już jestem na Lotosie, tankuję i co?

Niespodzianka, po chwili słyszę z tyłu pierdzenie Beemki Ciżuka, no tak, tym razem mamy zgranie co do minuty o dziwo, jakoś tak, jak to nie my zazwyczaj.


Standardowo Ciżuniu celebruje pobyt na stacji, czyli: tankowanie – kawusia – cygaretka – energetyk – siku – mycie kasku – znowu cygaretka etc.


Po pół godzinie jesteśmy „już” na trasie, ubrani w ortaliony, bo niestety znowu zaczęło padać, a to już dla nas norma. Dziś mamy dojechać tylko do Bratysławy, więc mamy pełen luzik. Droga przez Czechy biegnie miło i spokojnie, w tym kraju kierowcy lubią motocykle i uprzejmie nas traktują. Po jakiejś 1,5 godzinie jazdy, Ciżuk zgłodniał, zjeżdżamy wiec do KFC.


A że obok jest i cepeen, to standardowa ceremonia: jedzenie – siku – kawka – ciastko – cygaretka – mycie kasku – tankowanie – cygaretka i w drogę..


Na szczęście wyszło słońce, możemy zatem schować ortaliony i poczuć pęd ciepłego powietrza, owiewający całe ciała, gdy pędzimy po Czeskiej autostradzie. Coś pięknego! Od razu nasuwa mi się porównanie, że jazda na moto w ortalionie jest tak przyjemna jak sex w prezerwatywie. Niby to sex, ale…… no właśnie, ale…


Pogoda jest ciągle cudna, chwila moment i mijamy już Brno, by po chwili wbić do Bratysławy. Stajemy na pierwszej stacji, ale nie po to by tankować, bo w bakach jeszcze ponad ½ paliwa, ale by się jeszcze troszkę rozebrać i by Ciżuk założył kamerkę i nagrywał przejażdżkę po stolicy Słowacji.


Po kolejnych 20 minutach jesteśmy już pod hotelem.


Hostelik jest przemiły, może nie najwyższej klasy, ale spać za 25 € w odległości pół godzinnego spacerku od centrum Bratysławy to jest śmiech na sali. Oj jeszcze nie wiem, jak bardzo okaże się ta kwota śmieszna 2 dni później ()-: Chłopaki w recepcji przemili, sugerują byśmy motocykle zaparkowali sobie na chodniku pod wejściem, by były bezpieczne. Tak robimy i szybko walimy showery, aby jak najszybciej udać się na zwiedzanie Bratysławy. Oczywiście już sączymy zimny browarek z pobliskiego sklepu, bo w recepcji wszystko wyprzedane (-:

Jesteśmy w stolicy Słowacji po raz pierwszy – i pewnie ostatni – w życiu, bo wielokrotnie tędy przejeżdżaliśmy autostradą w drodze na Węgry czy do Chorwacji, nigdy jednak nie spędziliśmy tu dłużej niż kwadransa na stacji benzynowej. Przygotowałem się zatem dość dokładnie do tej wizyty, studiując różne vlogi turystyczne na YT, z których najbardziej polecam ten.

Co mnie od razu uderzyło, oglądając relacje ludzi z Bratysławy, to że każdy przyjeżdżał tu dosłownie na kilka godzin, najczęściej przy okazji odwiedzania Wiednia bądź Budapesztu. No i faktycznie, na mapie zaznaczone miałem dosłownie kilka miejsc, które obowiązkowo trzeba zwiedzić.

 
Plan mieliśmy zatem dość prosty, pierwszego dnia dajemy banię, drugiego zwiedzamy na kacu centrum miasta, a trzeciego bierzemy kurs bądź na Pragę bądź Budapeszt. Tak też zrobiliśmy, zatem kierunek centrum i puby…

 
Tuż obok hotelu zaczyna się główna droga, którą powinniśmy dojść do samego centrum.

  
Po drodze mijamy hotel, w którego ogródku aż wrze od ludzi popijających lokalne browary, niestety nie ma miejsc, więc idziemy dalej. 


Po dosłownie 15 minutach spacerku mijamy pałac prezydencki, czyli pierwsze z obowiązkowych miejsc na mapie Bratysławy.


Piękny budynek z ogromnym ogrodem z tyłu oraz dużą fontanną przed wejściem.


Mijamy kilka pięknych, starych budynków oraz coś, co komuna zostawiła niestety temu miastu.

 
Czyli drogę szybkiego ruchu, która dosłownie przecina centrum Bratysławy na pół. Porażka.


Dwie minuty i już jesteśmy za murem

 
Chodzimy pięknymi..


 Wąskimi uliczkami starego miasta.


Niektóre kamienice są super odnowione.



Leci pierwsze tociene pivo.

Są też "laseczki"


No i troszkę "kultury"


Kolejne dwie minuty i wpadamy na główny deptak starówki.


Polka, która nagania turystów do klubu go go, poleca nam irlandzki pub, gdzie ponoć podają najlepsze steki. Tutaj dokujemy się już na dobre. Co prawda nie jadłem steka, tylko skrzydełka w słodkim sosie, ale nie żałuję, bo śniłem o takich skrzydełkach od tygodni. Ciżuniu zachwycał się natomiast tym stekiem. Palce lizać!

Jedyne, co denerwuje, to fakt, iż pub jest pełen Angielskich kiboli, bo akurat leci jakiś finał czegoś tam, nieważne czego, ale co drugi koleś jest w koszulce Arsenalu. Trudno, jedzenie jest warte takiego poświęcenia.


Wychodzimy i lądujemy w lokalu, gdzie za 18 € można pić całą noc, nielimitowaną liczbę drinków, no coś pięknego. To będzie długa noc…


Chyba polubiliśmy tą Bratysławę i to bardzo, tuż po 11:00 jemy „już” śniadanko. Typowe hostelowe.


Cena? Zgadnijcie! Aż dwa euro (-; No nic, tylko odwiedzać stolicę Słowacji i to z małym portfelem..

Dobra, jest południe, czas na zwiedzanie.


Tym razem przecinamy główną drogę.

 
I stromymi schodami wspinamy się na jedną z atrakcji, wzgórze Slavin.


Jest to tak naprawdę cmentarz i pomnik żołnierzy radzieckich, którzy zginęli wyzwalając Słowację spod okupacji Hitlerowskiej.


Miejsce jest urokliwe, acz ten ogrom monumentu jest na dzisiejsze czasy chyba troszkę już nie na miejscu.

 
Dobrze wiemy, co Radzieccy żołnierze robili na odzyskanych ziemiach w Polsce, co okrutnie i prawdziwie pokazuje film Róża.

 
Nie znam historii, ale jestem pewny, że tak samo zachowywali się w Czechosłowacji, nie rozumiem zatem po co dziś ciągle ich tak tutaj czczą.

 
Ze Slavina rozciąga się piękna panorama na miasto

 
Jest fajnie


Ale bądźmy szczerzy, panoramy Pragi z Hradczan to nie przebija.

 
Wspinając się na wzgórze i potem z niego schodząc, idzie się dość ekskluzywną i starą dzielnicą Bratysławy, gdzie widać totalny brak planowania architektonicznego w tym mieście.

 
Tuż obok pięknych, starych willi, nowobogaccy biznesmeni stawiają pałace z metalu i szkła, które bardziej pasują do wzgórz Monaco, a nie stolicy Słowacji. Bije to strasznie po oczach.


Zresztą cała Bratysława taka właśnie jest. Z jednej strony bieda i rozpadające się budynki.

 
Z drugiej ogromne pieniądze, same najnowsze modele samochodów i pieniądz lejący się ze szklanych apartamentowców.


Wąskimi uliczkami znowu wracamy na starówkę.


Puby o tej porze jeszcze są puste.
 
Co chwila idzie się albo piękną, wyremontowaną ulicą z nowymi fasadami kamienic. A 100 metrów obok, budynki walą się i zapadają.

 
Teatr narodowy to jeden z bardziej charakterystycznych budynków w Bratysławie, piękny, wielki, majestatyczny.


W jednej z kafejek jemy deser. Od razu zagaduje nas gej ze stolika obok i nawija przez ½ godziny o przyjaźni Polsko – Słowackiej. Poleca też lokalne danie „bryndzove haluśky”.


Fajne tu mają wc (-;

 
Idziemy dalej

 
Przez Michalską Bramę

 
Kierujemy się przez mury do byłej dzielnicy żydowskiej, która jest obecnie……… właśnie tą wspomnianą wcześniej drogą szybkiego ruchu )-:


Szok jak to komuna potrafiła zniszczyć zabytkową dzielnicę tego urokliwego miasta.


W drodze na zamek mijamy kolejny nonsens architektoniczny Bratysławy, kolejny mega nowoczesny apartamentowiec, który sąsiaduje bezpośrednio z zamkiem, dramat..


Wchodzimy na zamek


Nie jest jakiś mega ogromny, ale bardzo ładnie odnowiony


Rozciąga się z niego piękna panorama Dunaju


Centrum

 

I południowych dzielnic Bratysławy

 
Spacerkiem wracamy do hotelu


By tym razem położyć się spać wcześnie i na trzeźwo, bo jutro trasa, tylko dokąd?

 
No właśnie, gdzie by tu dzisiaj pojechać?


 Praga, Praga, oczywiście Praga.

 
Odpalamy Booking i……. dostajemy strzała w twarz, najtańszy hotel prawie 1.500 zł! 99% obiektów zarezerwowana! O co chodzi? Przecież to nawet jeszcze nie są wakacje? Czyżby ludzie byli tak wygłodniali słońca, że masowo ruszyli na podbój stolicy Czech? Na Air B’n’B to samo, brak wolnych mieszkań. No to może w takim razie Budapeszt? Oj tutaj niewiele taniej, trzeba 800 zł wywalić na nocleg i 80% miejsc zajętych, kurcze co tu robić? Na razie wymeldowaliśmy się z hotelu i siedzimy w cieniu na chodniku, szukając na zmianę tańszych ofert przez oba telefony. Tak mija prawie godzina.

I nagle jest, Ciżuk ma jakiś hotel w Pradze za 300 zł. Bierz, mówię, bierz, niezależnie od kategorii, bierz! I po chwili jest! Mamy! Mamy tani nocleg w Pradze, co prawda daleko od centrum, ale co tam, tysiak w kieszeni. Za tego tysiaka, to można jeździć do centrum taksówką. Dobra, w drogę, cel Praga...


 Spod hotelu dosłownie w 10 minut wyjeżdżamy na autostradę i bierzemy kurs na Brno, jest przyjemnie, nie jakoś mega gorąco, ale tak idealnie. Po godzinie leci już 1-sza kawa na Shellu w Czechach.


Spotykamy tutaj kilku bajkerów z Niemiec, przedziwna z nich ekipa. W jednej grupie jadą Harleye, Buell, stare turystyczne Beemki, ale i……… koleś na R1 w pełnej skórze, malowaniu wyścigowym i bez żadnego bagażu. Niemcy jak to Niemcy, niezbyt kontaktowi, nawet się nie przywitali, trudno, olewamy ich i popijamy kawunię zajadając podgrzane w piekarniku ciabatty.


Po 2-krotnym siku, myciu kasków i cygaretkach Ciżuka, walimy dalej.


Chwila moment i jesteśmy w Brnie. Bierzemy kierunek na Pragę. Kurcze, ta autostrada nr 1 do stolicy Czech jest w dramatycznym stanie, same dziury. Zawieszenie Tracera jest dość sztywne i mój kręgosłup dostaje ostro w kość, do tego te drgania silnika, które przenoszą się na kierownicę, jest to niezbyt przyjemne. Teraz chętnie zamieniłbym się z Ciżukiem na jego K1200S z boskim zawieszeniem, oj chętnie.

Po 2 godzinach meldujemy się w stolicy Pragi, od razu tankujemy na samym wlocie do miasta.


Już któryś raz jestem na tym cepeenie i jest to najgorsza stacja w Czechach, jaką widziałem. Półki świecą pustkami, żadnego jedzenia na ciepło, trudno, ważne że jest zimna woda i waha!


Rozbieramy się prawie do rosołu, by nie męczyć się w Praskich korkach i zaczynamy szukać hotelu.

 
I tutaj okaże się, że przez – nota bene – Czeski błąd, będziemy tego hotelu szukać na miejscu dobre pół godziny w pełnym słońcu. Okaże się potem, że ktoś na Bookingu podał nr 1, zamiast nr 7, więc krążyliśmy po starym komunistycznym osiedlu kilka razy dookoła, nawet lokalsi nie znali tego adresu. Dopiero pewna starsza Pani, która sama nas zaczepiła, wytłumaczyła nam, gdzie szukać naszego pseudo – hotelu.


Dobra, ważne, że jesteśmy

  
Ciżuk załatwia w recepcji formalności.

 
Motocykle zaparkowane i jak zawsze spięte łańcuchem.

 
Okazuje się, że trafiliśmy do jakiegoś post-komunistycznego hotelu robotniczego, w którym wszyscy wszystko kradną. Dlatego każdy mieszkaniec dostaje kartę magnetyczną, bez której nie da się przejść przez bramki obok recepcji. Normalnie jak w mojej fabryce, z tym, że system tutaj jest na tyle inteligentny, że nie wpuści dwa razy na jedną kartę, nie da się więc wykombinować np. pożyczenia karty koledze przez okno )-:

 
Biorę zimne piffko, które musimy wypić na dworze, bo ochrona nie pozwala wnieść alkoholu do hotelu, choć był kupiony w hotelowej restauracji.

 
Po chwili dostajemy pokój, przypominający bardziej akademik z czasów PRL ’u.

 
Dwa łóżka, stolik, okna bez zasłon, WC i łazienka wspólne z sąsiadami. Na szczęście jest papier toaletowy! I widok nie jest taki zły.

 
Szybki shower i lecimy na miasto, do naszej ukochanej Praggggi….


Ponieważ nasz hotel jest chyba jakieś 15 km od centrum i do tego w okolicy nie ma metra, postanawiamy skorzystać z usług Ubera. Przyjeżdża po nas bardzo miła Panienka w nowiutkiej Octavii. Gratis jest woda i cukierki miętowe, no po prostu luksus.

Prosimy do centrum, gdzieś w okolice MostuKarola.

 
Tak, tak, znowu jesteśmy w Pradze, po tak długiej przerwie, no nie wiem, chyba 1,5-rocznej jak dobrze pamiętam. Praga nocą jak zwykle zachwyca, acz tłumy są mega ogromniaste.


Okazuje się, że akurat jest/był koncert Depeche Mode, Rammstein i AC/DC, bo pełno ludzi w ich koszulkach chodzi. Idziemy na kolację do ulubionej restauracji Ciżuka…. U Krale Brabantskeho. Wieczór jest super, jedzenie mega, tańce jak zawsze cudowne.

Jest i nasza ulubiona tancerka…. Ciżunio robi się znowu czerwony na jej widok, dla mnie Ivana jest po prostu za gruba. No, ale nad gustami się nie dyskutuje. W naszej sali biesiadują 2 duże grupy Skandynawów, więc jest mega głośno, ale po 3-cim piwie już się tego po prostu nie słyszy. Żarcie tutaj jest mega, polecam. Z pełnymi brzuchami wytaczamy się na ulicę, gdzie Ciżunia spotyka przykry widok. „Jego” Ivana ma nowego chłopaka, idzie z nim za rękę, w drugiej trzymając koszyk z wężem, którego jeszcze chwilę temu trzymała na swojej młodej szyi. Ciżunio, choć tego nie okazuje, ma dola. Trzeba szybko coś wypić.


Niestety Ciżuk płacił za żarcie gotówką, więc jesteśmy totalnie bez kasy, muszę wymienić trochę € na korony. UWAGA – nigdy, nigdy nie korzystajcie z usług tego kantoru tuż przy Moście Karola:

 
To są oszuści, którzy dają dobry kurs, ale kasuję 30% prowizji! Jeb……. złodzieje!!! Trzeba omijać te pomarańczowe kantory tej sieci.

Sfrustrowania, dajemy w palnik w kolejnych knajpach, leci browar za browarem. Jest pięknie. Na sam koniec nocy lądujemy w Coyotes Praha, czyli lokalu inspirowanym filmem Coyote Ugly.

 
Niestety, jest to tylko namiastka tego, co było w Amerykańskim filmie. Może dziewczyny są tylko troszkę gorsze, niż te w filmie, ale samych atrakcji jest jak na lekarstwo, dosłownie 5 minut tańców co godzinę, za mało. Kelnerki za to są bardzo miłe i chętnie piją postawione im drinki. Tłum jest dziki, ciężko się przecisnąć, bo wejście do lokalu jest wąskim korytarzem.

Nie pytajcie jak skończyła się ta noc, bo pamiętam tylko, że wracaliśmy Uberem, gdy już świtało (-:


Rano, tj. dla nas rano, bo to już chyba było południe, nasi sąsiedzi bardzo hałasują. Co chwila ktoś wychodzi do kibla albo lodówki. Po czym roznosi się po pokojach dość przykry zapach cebuli )-:

W końcu nie wytrzymuję i idę na śniadanie.


Vis a vis naszego „hotelu”, w centrum blokowiska jest restauracja, typowa dla Czech.

 
Pyszne piwko, smażony ser, co więcej trzeba do szczęścia na kacu?

 
Po jakiejś godzinie dochodzi do mnie Ciżunio, mega zmęczony, podobnie jak i ja.

Gdy już zjedliśmy śniadanko, dobiliśmy się do łazienki, czas znowu pojechać na miasto. Ponownie wołamy Ubera i bierzemy kurs na najlepszy lokal na całym Świecie… Pivnice u Cierneho Vola.

 
Dla mnie ten lokal jest 100% symbolem tego, co nazywamy Czeskim biesiadowaniem.


 Do tego najlepsze na Świecie piwo.. cierny Velkopopovicky Kozel.


Chyba jakaś drużyna piłkarska wygrała dziś mecz, bo knajpa jest pełna kibiców.

 
Ale nie, to nie są „kibole” tylko prawdziwi kibice, z rodzinami, bez szalików na twarzach, weseli, bawiący się kulturalnie, pomimo upojenia alkoholowego. Pozazdrościć.


Idziemy na nasz standardowy spacerek po Pradze.


Zaczynamy jak zwykle od Hradczan.

 
Potem magiczne schody z filmu Bad Company

 
No i ponownie Krćma U Krale Brabantskeho, ale tym razem nie wchodzimy do środka, bo nie jesteśmy jeszcze głodni. W kafejce tuż obok piejmy kawkę + pyszne ciasto czekoladowe.


Za chwilę znowu Plac Malostranski i Most Karola, dzisiaj to dopiero są tutaj tłumy, jak w autobusie do szkoły w PRL ‘u.

 
Spacerujemy po całym centrum


 Od Rynku aż po Wełtawę, z której czerpie się wodę do produkcji Staropramena.


 I choć znamy te wszystkie miejsca na pamięć


 Za każdym razem jest tutaj mega przyjemnie, gdyby tylko tych ludzi było troszkę mniej.

 
Kolejne piffko leci U Vejvodu, knajpie, w której podają fajne małe golonka na ruszcie wprost na stolik. Są też precelki.

 
Potem jakiś nowy lokal z muzyką jazz.


Cały czas podziwiamy przepiękną architekturę starej Pragi.

 
Tak tak, opłacało się poddać w czasie II Wojny Światowej, teraz zarabia się na turystach.

 
Ciżuk cały czas szuka koszulki dla syna, w końcu daje się dopaść T-shirt bramkarza reprezentacji Czech.


Pożegnalne piwko

 
Kolacja w knajpie U Glaubicu i spadamy do hotelu.

 
Opuszczamy naszą ukochaną Pragę.


Ale za to dosiadamy naszych maszyn z piekła rodem ((-:

 
 Na autostradzie jak zwykle robimy postój na Shellu z KFC.


Dziwne, bo Tracer ma podobną przypadłość do Zygzaka, nie można go zalewać pod sam kurek, bo potem zastaje się pod motocyklem mokrą plamę.

 
Twister + kawka.


No i lecimy dalej


Na Statoilu w Kudowie chyba nie zauważyli, ze jest środek lata (-;


Pogoda jest mega, żar leje się z nieba, po prostu poezja.


 Winkle między Kudową a Kłodzkiem, znowu prowokują mnie do szaleństw. Na szczęście Ciżuk ma kamerę, więc po raz pierwszy będzie ruchoma pamiątka z wyjazdu.


Nad Jeziorem Otmuchowskim zatrzymujemy się na rybkę.

 
Jest tak gorąco, że rozbieram się na do bielizny, nie da się wytrzymać w ciuchach, nawet na dworze w cieniu.


 Późnym popołudniem jestem w domku.


 I niestety znowu odwiedzam KFC )-:


 Wjeżdżam do garażu.

 
Rozpakowuję motocykl, fajny ten Tracer, ma swoje wady, ale spisał się bardzo dobrze, żadnych awarii czy innych problemów, spalanie 5,5 litra, choć dawaliśmy czasami ostro w palnik.


 Chyba będę stałym klientem ABACUSA.

 
Zrobiliśmy 1.158 km…. kiedy znowu będziemy w Pradze???