Od jakiś 2 miesięcy nie mam własnego
motocykla )-: Po tym, jak sprzedałem Zygzaka, postanowiłem że nie będę ponownie
mroził kilkadziesiąt tysięcy złotych we własny sprzęt, tylko rozeznam rynek
wynajmu motocykli, bo taki w międzyczasie zdążył powstać w Polsce.
Pamiętam, że
gdy jeszcze w 2012 roku szukałem do wynajęcia motocykla dla dziewczyny na
wyjazd do Chorwacji, na Śląsku praktycznie nic nie było i musiałem wypożyczać
Bandita z Suzuki w Piasecznie za jakieś kosmiczne 3000 zł / tydzień. Teraz
sytuacja się mocno zmieniła i już za kilka stówek dziennie można na Śląsku
wypożyczyć sprzęty w co najmniej 3 miejscach.
Na początku myślałem jednak, że dogadam się z
salonem Honda Karlik w Poznaniu, ale po 1-szym mailu nie odezwali się do mnie
więcej, więc olałem dziadów )-:
Koniec końców, zdecydowałem się na ofertę
firmy ABACUS i wypożyczyłem na ostatni weekend maja Yamahę Tracer MT09 z
kuframi.
Za cenę 1.300 zł miałem dostać na 5 dni nowy motocykl z limitem
dziennym 300 km, co przy naszym wstępnym planie na objechanie Bratysławy,
Budapesztu i Pragi, zdało się ofertą idealną. Wpłaciłem zaliczkę i planowaliśmy
pierwszy do roku wspólny wyjazd z Ciżukiem.
Praga, Praga, co mi przychodzi na myśl, gdy myślę o stolicy Czech? Tylko jedno...
Pogoda w maju była w kratkę, raz gorąco, raz
zimno, na Śląsku padał nawet śnieg ()-: Ale moto było zarezerwowane, więc nie
było zmiłuj, wtorek wieczorem zacząłem się pakować…. dla bezpieczeństwa w
reklamówki, bo nie wiedziałem, z jakimi kuframi dostanę Yamahę. Nienawidzę tego
momentu w wyprawach, nienawidzę się pakować i rozpakowywać, za to kocham podróżować.
Kiedyś Dave Mustaine z Megadeth powiedział w jednym z wywiadów „I hate the
road, but I love the stage!”. To jest kwintesencja tego, co ja za każdym razem
przeżywam. Niestety, aby gdzieś pojechać, trzeba się wpierw spakować, a po
powrocie rozpakować.
Dobra, rano wstaję napalony jak dzika świnia
i pisze do Ciżuka, że już mogę jechać, tylko, że w Katowicach pada. Ten na to,
że w Opolu jest co prawda słoneczko, ale on dopiero wstał, jeszcze się nie
spakował, a na dodatek musi jeszcze skoczyć do NFZ wyrobić kartę EKUZ. No tak,
standard w jego wydaniu, będzie kilka godzin spóźnienia. Ale patrząc na pogodę
za oknem, może to i nawet dobrze, bo niby koło południa deszcz ma przejść. Około
11:00 nie wytrzymuję już tego napięcia, ubieram się, ładuję wszystkie reklamówki
do auta i w stroju motocyklowym jadę do wypożyczalni.
Jest, jest, gotowa, moja Yamaszka stoi i
czeka na mnie!
Nawet kolor jest identyczny, jak 2 lata temu
testowałem, w sumie rocznik jest ten sam, więc może to i ten sam egzemplarz
jest? Przebieg tylko 12.000 km, ale sprzęt nosi wyraźne znaki użytkowania. No
tak, Pani Monika z ABACUSA mnie okłamała, bo miesiąc temu, gdy robiłem
rezerwację, twierdziła, że będę miał sztukę nówkę, prosto z salonu. A tu jest
moto, które z niejednego pieca chleb już jadło. Szczerze, to mój Bandit, gdy gopo 5 latach sprzedawałem z przebiegiem blisko 80.000 km wyglądał o niebo lepiej
od tej Yamaszki, no ale tak to jest, jak moto co tydzień ma innego jeźdźca,
który na dodatek nie dba o sprzęt, bo to przecież nie jego własność.
Dobra, podpisuję, kwity i pakuję sprzęt.
Jest również kolejna obawa, która się
spełniła. Zamiast kufrów, Yamaha jest wyposażona w twarde sakwy, no cóż trzeba
będzie ufać, że nikt na postoju nie zapierd…… mi brudnych skarpetek ((-;
Sakwy są na szczęście w miarę pojemne i nie
muszę brać dodatkowo worka na tylną kanapę, starczą one dwie + tankbag. Po 15
minutach moto jest gotowe do jazdy. Jedynka i w drogę…
Tylko spokojnie, bez wariactw, przecież nie
jeździłem moto chyba z kilka miesięcy, bo tej wiosennej ostatniej przejażdżcena Zygzaku nie liczę. Daję na Orlena sprawdzić ciśnienie w oponach, jest mało,
więc dobijam przód na 2,5 a tył na 2,9 i daję w palnik. Tak, jakbym siebie nie
znał. Pierwszy kilometr starczył mi, aby wyczuć hamulce i zawieszenie, już tnę
215 – 220 km/h A4-ką na Gliwice. Z nieba jeszcze lecą jakieś pojedyncze
kropelki, luzik, za szybko jadę, aby mnie dopadły. Po chwili wbijam na A1 i już
jestem na Lotosie, tankuję i co?
Niespodzianka, po chwili słyszę z tyłu
pierdzenie Beemki Ciżuka, no tak, tym razem mamy zgranie co do minuty o dziwo,
jakoś tak, jak to nie my zazwyczaj.
Standardowo Ciżuniu celebruje pobyt na
stacji, czyli: tankowanie – kawusia – cygaretka – energetyk – siku – mycie
kasku – znowu cygaretka etc.
Po pół godzinie jesteśmy „już” na trasie, ubrani w
ortaliony, bo niestety znowu zaczęło padać, a to już dla nas norma. Dziś mamy
dojechać tylko do Bratysławy, więc mamy pełen luzik. Droga przez Czechy biegnie
miło i spokojnie, w tym kraju kierowcy lubią motocykle i uprzejmie nas
traktują. Po jakiejś 1,5 godzinie jazdy, Ciżuk zgłodniał, zjeżdżamy wiec do
KFC.
A że obok jest i cepeen, to standardowa
ceremonia: jedzenie – siku – kawka – ciastko – cygaretka – mycie kasku –
tankowanie – cygaretka i w drogę..
Na szczęście wyszło słońce, możemy zatem schować
ortaliony i poczuć pęd ciepłego powietrza, owiewający całe ciała, gdy pędzimy
po Czeskiej autostradzie. Coś pięknego! Od razu nasuwa mi się porównanie, że
jazda na moto w ortalionie jest tak przyjemna jak sex w prezerwatywie. Niby to
sex, ale…… no właśnie, ale…
Pogoda jest ciągle cudna, chwila moment i
mijamy już Brno, by po chwili wbić do Bratysławy. Stajemy na pierwszej stacji,
ale nie po to by tankować, bo w bakach jeszcze ponad ½ paliwa, ale by się
jeszcze troszkę rozebrać i by Ciżuk założył kamerkę i nagrywał przejażdżkę po
stolicy Słowacji.
Po kolejnych 20 minutach jesteśmy już pod
hotelem.
Hostelik jest przemiły, może nie najwyższej
klasy, ale spać za 25 € w odległości pół godzinnego spacerku od centrum
Bratysławy to jest śmiech na sali. Oj jeszcze nie wiem, jak bardzo okaże się ta
kwota śmieszna 2 dni później ()-: Chłopaki w recepcji przemili, sugerują byśmy
motocykle zaparkowali sobie na chodniku pod wejściem, by były bezpieczne. Tak
robimy i szybko walimy showery, aby jak najszybciej udać się na zwiedzanie
Bratysławy. Oczywiście już sączymy zimny browarek z pobliskiego sklepu, bo w
recepcji wszystko wyprzedane (-:
Jesteśmy w stolicy Słowacji po raz pierwszy –
i pewnie ostatni – w życiu, bo wielokrotnie tędy przejeżdżaliśmy autostradą w drodze
na Węgry czy do Chorwacji, nigdy jednak nie spędziliśmy tu dłużej niż kwadransa
na stacji benzynowej. Przygotowałem się zatem dość dokładnie do tej wizyty,
studiując różne vlogi turystyczne na YT, z których najbardziej polecam ten.
Co mnie od razu uderzyło, oglądając relacje
ludzi z Bratysławy, to że każdy przyjeżdżał tu dosłownie na kilka godzin,
najczęściej przy okazji odwiedzania Wiednia bądź Budapesztu. No i faktycznie,
na mapie zaznaczone miałem dosłownie kilka miejsc, które obowiązkowo trzeba
zwiedzić.
Plan mieliśmy zatem dość prosty, pierwszego dnia dajemy banię,
drugiego zwiedzamy na kacu centrum miasta, a trzeciego bierzemy kurs bądź na
Pragę bądź Budapeszt. Tak też zrobiliśmy, zatem kierunek centrum i puby…
Tuż obok hotelu zaczyna się główna droga,
którą powinniśmy dojść do samego centrum.
Po drodze mijamy hotel, w którego ogródku aż
wrze od ludzi popijających lokalne browary, niestety nie ma miejsc, więc
idziemy dalej.
Po dosłownie 15 minutach spacerku mijamy
pałac prezydencki, czyli pierwsze z obowiązkowych miejsc na mapie Bratysławy.
Piękny budynek z ogromnym ogrodem z tyłu oraz
dużą fontanną przed wejściem.
Mijamy kilka pięknych, starych budynków oraz
coś, co komuna zostawiła niestety temu miastu.
Czyli drogę szybkiego ruchu,
która dosłownie przecina centrum Bratysławy na pół. Porażka.
Dwie minuty i już jesteśmy za murem
Chodzimy pięknymi..
Wąskimi uliczkami starego miasta.
Niektóre kamienice są super odnowione.
Leci pierwsze tociene pivo.
Są też "laseczki"
No i troszkę "kultury"
Kolejne dwie minuty i wpadamy na główny
deptak starówki.
Polka, która nagania turystów do klubu go go,
poleca nam irlandzki pub, gdzie ponoć podają najlepsze steki. Tutaj dokujemy
się już na dobre. Co prawda nie jadłem steka, tylko skrzydełka w słodkim sosie,
ale nie żałuję, bo śniłem o takich skrzydełkach od tygodni. Ciżuniu zachwycał
się natomiast tym stekiem. Palce lizać!
Jedyne, co denerwuje, to fakt, iż pub jest
pełen Angielskich kiboli, bo akurat leci jakiś finał czegoś tam, nieważne
czego, ale co drugi koleś jest w koszulce Arsenalu. Trudno, jedzenie jest warte
takiego poświęcenia.
Wychodzimy i lądujemy w lokalu, gdzie za 18 €
można pić całą noc, nielimitowaną liczbę drinków, no coś pięknego. To będzie
długa noc…
Chyba polubiliśmy tą Bratysławę i to bardzo,
tuż po 11:00 jemy „już” śniadanko. Typowe hostelowe.
Cena? Zgadnijcie! Aż dwa euro (-; No nic,
tylko odwiedzać stolicę Słowacji i to z małym portfelem..
Dobra, jest południe, czas na zwiedzanie.
Tym razem przecinamy główną drogę.
I stromymi schodami wspinamy się na jedną z
atrakcji, wzgórze Slavin.
Jest to tak naprawdę cmentarz i pomnik żołnierzy
radzieckich, którzy zginęli wyzwalając Słowację spod okupacji Hitlerowskiej.
Miejsce jest urokliwe, acz ten ogrom
monumentu jest na dzisiejsze czasy chyba troszkę już nie na miejscu.
Dobrze wiemy, co Radzieccy żołnierze robili
na odzyskanych ziemiach w Polsce, co okrutnie i prawdziwie pokazuje film Róża.
Nie znam historii, ale jestem pewny, że tak
samo zachowywali się w Czechosłowacji, nie rozumiem zatem po co dziś ciągle ich
tak tutaj czczą.
Ze Slavina rozciąga się piękna panorama na
miasto
Jest fajnie
Ale bądźmy szczerzy, panoramy Pragi z Hradczan to nie
przebija.
Wspinając się na wzgórze i potem z niego
schodząc, idzie się dość ekskluzywną i starą dzielnicą Bratysławy, gdzie widać
totalny brak planowania architektonicznego w tym mieście.
Tuż obok pięknych,
starych willi, nowobogaccy biznesmeni stawiają pałace z metalu i szkła, które
bardziej pasują do wzgórz Monaco, a nie stolicy Słowacji. Bije to strasznie po
oczach.
Zresztą cała Bratysława taka właśnie jest. Z
jednej strony bieda i rozpadające się budynki.
Z drugiej ogromne pieniądze, same najnowsze
modele samochodów i pieniądz lejący się ze szklanych apartamentowców.
Wąskimi uliczkami znowu wracamy na starówkę.
Puby o tej porze jeszcze są puste.
Co chwila idzie się albo piękną, wyremontowaną
ulicą z nowymi fasadami kamienic. A 100 metrów obok, budynki walą się i
zapadają.
Teatr narodowy to jeden z bardziej
charakterystycznych budynków w Bratysławie, piękny, wielki, majestatyczny.
W jednej z kafejek jemy deser. Od razu
zagaduje nas gej ze stolika obok i nawija przez ½ godziny o przyjaźni Polsko –
Słowackiej. Poleca też lokalne danie „bryndzove haluśky”.
Fajne tu mają wc (-;
Idziemy dalej
Przez Michalską
Bramę
Kierujemy się przez mury do byłej dzielnicy
żydowskiej, która jest obecnie……… właśnie tą wspomnianą wcześniej drogą
szybkiego ruchu )-:
Szok jak to komuna potrafiła zniszczyć
zabytkową dzielnicę tego urokliwego miasta.
W drodze na zamek mijamy kolejny nonsens
architektoniczny Bratysławy, kolejny mega nowoczesny apartamentowiec, który
sąsiaduje bezpośrednio z zamkiem, dramat..
Wchodzimy na zamek
Nie jest jakiś mega ogromny, ale bardzo
ładnie odnowiony
Rozciąga się z niego piękna panorama Dunaju
Centrum
I południowych
dzielnic Bratysławy
Spacerkiem wracamy do hotelu
By tym razem
położyć się spać wcześnie i na trzeźwo, bo jutro trasa, tylko dokąd?
No właśnie, gdzie by tu dzisiaj pojechać?
Praga, Praga, oczywiście Praga.
Odpalamy Booking i……. dostajemy strzała w
twarz, najtańszy hotel prawie 1.500 zł! 99% obiektów zarezerwowana! O co
chodzi? Przecież to nawet jeszcze nie są wakacje? Czyżby ludzie byli tak
wygłodniali słońca, że masowo ruszyli na podbój stolicy Czech? Na Air B’n’B to
samo, brak wolnych mieszkań. No to może w takim razie Budapeszt? Oj tutaj
niewiele taniej, trzeba 800 zł wywalić na nocleg i 80% miejsc zajętych, kurcze
co tu robić? Na razie wymeldowaliśmy się z hotelu i siedzimy w cieniu na
chodniku, szukając na zmianę tańszych ofert przez oba telefony. Tak mija prawie
godzina.
I nagle jest, Ciżuk ma jakiś hotel w Pradze
za 300 zł. Bierz, mówię, bierz, niezależnie od kategorii, bierz! I po chwili
jest! Mamy! Mamy tani nocleg w Pradze, co prawda daleko od centrum, ale co tam,
tysiak w kieszeni. Za tego tysiaka, to można jeździć do centrum taksówką.
Dobra, w drogę, cel Praga...
Spod hotelu dosłownie w 10 minut wyjeżdżamy
na autostradę i bierzemy kurs na Brno, jest przyjemnie, nie jakoś mega gorąco,
ale tak idealnie. Po godzinie leci już 1-sza kawa na Shellu w Czechach.
Spotykamy tutaj kilku bajkerów z Niemiec,
przedziwna z nich ekipa. W jednej grupie jadą Harleye, Buell, stare turystyczne
Beemki, ale i……… koleś na R1 w pełnej skórze, malowaniu wyścigowym i bez
żadnego bagażu. Niemcy jak to Niemcy, niezbyt kontaktowi, nawet się nie przywitali,
trudno, olewamy ich i popijamy kawunię zajadając podgrzane w piekarniku
ciabatty.
Po 2-krotnym siku, myciu kasków i cygaretkach Ciżuka, walimy dalej.
Chwila moment i jesteśmy w Brnie. Bierzemy
kierunek na Pragę. Kurcze, ta autostrada nr 1 do stolicy Czech jest w
dramatycznym stanie, same dziury. Zawieszenie Tracera jest dość sztywne i mój
kręgosłup dostaje ostro w kość, do tego te drgania silnika, które przenoszą się
na kierownicę, jest to niezbyt przyjemne. Teraz chętnie zamieniłbym się z Ciżukiem
na jego K1200S z boskim zawieszeniem, oj chętnie.
Po 2 godzinach meldujemy się w stolicy Pragi,
od razu tankujemy na samym wlocie do miasta.
Już któryś raz jestem na tym
cepeenie i jest to najgorsza stacja w Czechach, jaką widziałem. Półki świecą
pustkami, żadnego jedzenia na ciepło, trudno, ważne że jest zimna woda i waha!
Rozbieramy się prawie do rosołu, by nie
męczyć się w Praskich korkach i zaczynamy szukać hotelu.
I tutaj okaże się, że
przez – nota bene – Czeski błąd, będziemy tego hotelu szukać na miejscu dobre
pół godziny w pełnym słońcu. Okaże się potem, że ktoś na Bookingu podał nr 1,
zamiast nr 7, więc krążyliśmy po starym komunistycznym osiedlu kilka razy
dookoła, nawet lokalsi nie znali tego adresu. Dopiero pewna starsza Pani, która
sama nas zaczepiła, wytłumaczyła nam, gdzie szukać naszego pseudo – hotelu.
Dobra, ważne, że jesteśmy
Ciżuk załatwia w
recepcji formalności.
Motocykle zaparkowane i jak zawsze spięte łańcuchem.
Okazuje się, że trafiliśmy do jakiegoś
post-komunistycznego hotelu robotniczego, w którym wszyscy wszystko kradną.
Dlatego każdy mieszkaniec dostaje kartę magnetyczną, bez której nie da się
przejść przez bramki obok recepcji. Normalnie jak w mojej fabryce, z tym, że
system tutaj jest na tyle inteligentny, że nie wpuści dwa razy na jedną kartę,
nie da się więc wykombinować np. pożyczenia karty koledze przez okno )-:
Biorę zimne piffko, które musimy wypić na dworze, bo ochrona nie pozwala wnieść alkoholu do hotelu, choć był kupiony w hotelowej restauracji.
Po chwili dostajemy pokój, przypominający
bardziej akademik z czasów PRL ’u.
Dwa łóżka, stolik, okna bez zasłon, WC i
łazienka wspólne z sąsiadami. Na szczęście jest papier toaletowy! I widok nie
jest taki zły.
Szybki shower i lecimy na miasto, do naszej
ukochanej Praggggi….
Ponieważ nasz hotel jest chyba jakieś 15 km
od centrum i do tego w okolicy nie ma metra, postanawiamy skorzystać z usług
Ubera. Przyjeżdża po nas bardzo miła Panienka w nowiutkiej Octavii. Gratis jest
woda i cukierki miętowe, no po prostu luksus.
Prosimy do centrum, gdzieś w okolice MostuKarola.
Tak, tak, znowu jesteśmy w Pradze, po tak
długiej przerwie, no nie wiem, chyba 1,5-rocznej jak dobrze pamiętam. Praga
nocą jak zwykle zachwyca, acz tłumy są mega ogromniaste.
Okazuje się, że akurat
jest/był koncert Depeche Mode, Rammstein i AC/DC, bo pełno ludzi w ich
koszulkach chodzi. Idziemy na kolację do ulubionej restauracji
Ciżuka…. U Krale Brabantskeho. Wieczór jest super, jedzenie mega, tańce jak
zawsze cudowne.
Jest i nasza ulubiona tancerka…. Ciżunio robi
się znowu czerwony na jej widok, dla mnie Ivana jest po prostu za gruba. No,
ale nad gustami się nie dyskutuje. W naszej sali biesiadują 2 duże grupy
Skandynawów, więc jest mega głośno, ale po 3-cim piwie już się tego po prostu
nie słyszy. Żarcie tutaj jest mega, polecam. Z pełnymi brzuchami wytaczamy się
na ulicę, gdzie Ciżunia spotyka przykry widok. „Jego” Ivana ma nowego chłopaka,
idzie z nim za rękę, w drugiej trzymając koszyk z wężem, którego jeszcze chwilę
temu trzymała na swojej młodej szyi. Ciżunio, choć tego nie okazuje, ma dola.
Trzeba szybko coś wypić.
Niestety Ciżuk płacił za żarcie gotówką, więc
jesteśmy totalnie bez kasy, muszę wymienić trochę € na korony. UWAGA – nigdy,
nigdy nie korzystajcie z usług tego kantoru tuż przy Moście Karola:
To są oszuści, którzy dają dobry kurs, ale
kasuję 30% prowizji! Jeb……. złodzieje!!! Trzeba omijać te pomarańczowe kantory
tej sieci.
Sfrustrowania, dajemy w palnik w kolejnych
knajpach, leci browar za browarem. Jest pięknie. Na sam koniec nocy lądujemy w
Coyotes Praha, czyli lokalu inspirowanym filmem Coyote Ugly.
Niestety, jest to tylko namiastka tego, co
było w Amerykańskim filmie. Może dziewczyny są tylko troszkę gorsze, niż te w
filmie, ale samych atrakcji jest jak na lekarstwo, dosłownie 5 minut tańców co
godzinę, za mało. Kelnerki za to są bardzo miłe i chętnie piją postawione im
drinki. Tłum jest dziki, ciężko się przecisnąć, bo wejście do lokalu jest
wąskim korytarzem.
Nie pytajcie jak skończyła się ta noc, bo
pamiętam tylko, że wracaliśmy Uberem, gdy już świtało (-:
Rano, tj. dla nas rano, bo to już chyba było
południe, nasi sąsiedzi bardzo hałasują. Co chwila ktoś wychodzi do kibla albo
lodówki. Po czym roznosi się po pokojach dość przykry zapach cebuli )-:
W końcu nie wytrzymuję i idę na śniadanie.
Vis a vis naszego „hotelu”, w centrum
blokowiska jest restauracja, typowa dla Czech.
Pyszne piwko, smażony ser, co więcej trzeba
do szczęścia na kacu?
Po jakiejś godzinie dochodzi do mnie Ciżunio,
mega zmęczony, podobnie jak i ja.
Gdy już zjedliśmy śniadanko, dobiliśmy się do
łazienki, czas znowu pojechać na miasto. Ponownie wołamy Ubera i bierzemy kurs
na najlepszy lokal na całym Świecie… Pivnice u Cierneho Vola.
Dla mnie ten lokal jest 100% symbolem tego,
co nazywamy Czeskim biesiadowaniem.
Do tego najlepsze na Świecie piwo.. cierny
Velkopopovicky Kozel.
Chyba jakaś drużyna piłkarska wygrała dziś
mecz, bo knajpa jest pełna kibiców.
Ale nie, to nie są „kibole” tylko prawdziwi
kibice, z rodzinami, bez szalików na twarzach, weseli, bawiący się kulturalnie,
pomimo upojenia alkoholowego. Pozazdrościć.
Idziemy na nasz standardowy spacerek po
Pradze.
Zaczynamy jak zwykle od Hradczan.
Potem magiczne schody z filmu Bad Company
No
i ponownie Krćma U Krale Brabantskeho, ale tym razem nie wchodzimy do środka,
bo nie jesteśmy jeszcze głodni. W kafejce tuż obok piejmy kawkę + pyszne ciasto
czekoladowe.
Za chwilę znowu Plac Malostranski i Most
Karola, dzisiaj to dopiero są tutaj tłumy, jak w autobusie do szkoły w PRL ‘u.
Spacerujemy po całym centrum
Od Rynku aż po
Wełtawę, z której czerpie się wodę do produkcji Staropramena.
I choć znamy te wszystkie miejsca na pamięć
Za każdym razem jest tutaj mega przyjemnie, gdyby tylko tych ludzi było troszkę
mniej.
Kolejne piffko leci U Vejvodu, knajpie, w
której podają fajne małe golonka na ruszcie wprost na stolik. Są też precelki.
Potem jakiś nowy lokal z muzyką jazz.
Cały czas podziwiamy przepiękną architekturę
starej Pragi.
Tak tak, opłacało się poddać w czasie II Wojny Światowej, teraz
zarabia się na turystach.
Ciżuk cały czas szuka koszulki dla syna, w
końcu daje się dopaść T-shirt bramkarza reprezentacji Czech.
Pożegnalne piwko
Kolacja w knajpie U Glaubicu i spadamy do hotelu.
Opuszczamy naszą ukochaną Pragę.
Ale za to dosiadamy naszych maszyn z piekła rodem ((-:
Na autostradzie jak zwykle robimy postój na
Shellu z KFC.
Dziwne, bo Tracer ma podobną przypadłość do
Zygzaka, nie można go zalewać pod sam kurek, bo potem zastaje się pod
motocyklem mokrą plamę.
Twister + kawka.
No i lecimy dalej
Na Statoilu w Kudowie chyba nie zauważyli, ze
jest środek lata (-;
Pogoda jest mega, żar leje się z nieba, po
prostu poezja.
Winkle między Kudową a Kłodzkiem, znowu prowokują mnie do
szaleństw. Na szczęście Ciżuk ma kamerę, więc po raz pierwszy będzie ruchoma
pamiątka z wyjazdu.
Nad Jeziorem Otmuchowskim zatrzymujemy się na
rybkę.
Jest tak gorąco, że rozbieram się na do
bielizny, nie da się wytrzymać w ciuchach, nawet na dworze w cieniu.
Późnym popołudniem jestem w domku.
I niestety znowu odwiedzam KFC )-:
Wjeżdżam do garażu.
Rozpakowuję motocykl, fajny ten Tracer, ma
swoje wady, ale spisał się bardzo dobrze, żadnych awarii czy innych problemów,
spalanie 5,5 litra, choć dawaliśmy czasami ostro w palnik.
Chyba będę stałym klientem ABACUSA.
Zrobiliśmy 1.158 km…. kiedy znowu będziemy w
Pradze???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz