Pierwotnie miałem w ten weekend lecieć na nurki do
Egiptu, ale niestety połączenia lotnicze nie pasowały. Trzeba
było zatem podjąć męską decyzję co robić z wolnym weekendem? No
i
już trzeci raz w tym roku
stwierdziłem, iż miast spędzić go przed tv, lepiej
zapakować Bandziora i wyskoczyć do Chorwacji na piffko. Nie ma to
jak 1000 km za sterami Czarnej Mamby, dwa wieczory nad
Adriatykiem i znowu 1000 do domu. Czy ja jestem normalny??
Chyba nie! I dobrze mi z tym. Zatem nie czekając za długo
sprawdziłem tylko wczoraj prognozę pogody, zarezerwowałem nocleg
gdzieś między Zadarem a Śibenikiem i dziś skoro świt dosiadłem
moją ukochaną - oczywiście nie mam tu na myśli blond piękności,
która trzyma moje serce w potrzasku - ale Suzi.
Urlop na poniedziałek załatwiony, zatem w drogę.
Tutaj drobna rada gdyby ktoś wpadł na podobny pomysł i chciał
spędzić weekend w Chorwacji. Otóż tylko raz jeden, w
zeszłym roku wybrałem się na Krk w piątek rano. Nigdy więcej tego
nie zrobię. Dlaczego? Bo ponieważ jeśli wyjedziemy z południa
Polski w piątek rano, to trafiamy w okolice Zagrzebia akurat
wczesnym popołudniem i wtedy całą drogę nad Adriatyk dzielimy z
tysiącami mieszkańców stolicy Chorwacji, którzy nie
wiedzieć czemu też wpadli na pomysł spędzenia weekendu nad
morzem? A to oznacza mega korki, szczególnie jak są
wakacje i do tego pełno Polaków również jedzie w
tym kierunku. Oczywiście przy powrocie w niedzielę jest
analogiczna sytuacja, auto za autem, a przed bramkami korki
jakich Polska jeszcze nie widziała. Zatem uwierzcie mi, lepiej
poświęcić ten 1 dzień urlopu na poniedziałek, ale jechać w sobotę
na pełnym luzie, podziwiając tylko tych wszystkich którzy
wloką się w drugą stronę autostradą zderzak w zderzak.
Tym razem nie wstawałem zbyt wcześnie, u nas jednak już jesień
i poranki są chłodne. Wolałem zatem wstać później i do
Chorwacji wjeżdżać w nocy, bo i tak tam będzie ciepło. Moto stało
już od tygodnia zaatakowane i napompowane, bo przecież było
gotowe na Oktoberfest, gdzie ostatecznie pojechaliśmy autem
niestety.
Droga przez Czechy poszła sprawnie, nawet nie było żadnego
korka, co jest kolejnym plusem wyjeżdżania w sobotę. Gdy bowiem w
tygodniu jechałem autem służbowo do Budapesztu, w czeskich
korkach spędziliśmy 2 godziny. Niestety nie było żadnego
szybkiego zająca, za którym bym się standardowo pociągnął,
więc czas był taki sobie. Z drugiej strony jazda 130 km/h dała
tak oszczędne spalanie, że po raz pierwszy nie tankowałem w
Czechach i paliwa starczyło aż do Słowacji. Tutaj pozwolę sobie
wrzucić fotkę jak Słowacka policja podchodzi do przestrzegania
przepisów drogowych:
Słowacka cześć trasy jest tak krótka, że trudno się nad
nią rozpisywać. Trzeba tylko w okolicach Bratysławy uważać na
granatowego Golfa 7 kombi i tyle. Chwila moment i jest się na
Węgrzech.
Tu spotkała mnie przykra niespodzianka w postaci
robót drogowych i chyba z 4 wahadełek. Jak zwykle
również pomieszałem drogę za Szombathely i pojechałem
inaczej niż wcześniej. Standardowe tankowanie na Shellu, bo od
tego miejsca jest 120 km bez stacji:
Dobra wbijam do Chorwacji! O to właśnie chodziło, ilekroć tu
jestem gęba cieszy mi się jak dziecku, które dostało fajną
zabawkę.
Drogi są totalnie puste, przez jakieś 70 km nie mijam żadnego
samochodu, dopiero tuż przed Zagrzebiem coś się dzieje. Co chwila
łapię jakiegoś zająca i lecę za nim, dopóki nie wyprzedzi
nas nowy szybszy zając. Tym razem jadę bez bocznych
kufrów, więc nie ogranicza mnie limit prędkości. Kilku
kierowców aut przekonuje się o tym dość brutalnie,
próbując zgubić mnie bezskutecznie przez jakieś 20 km. W
końcu każdy odpuszcza.
Ale tu czeka mnie niespodzianka. Widzę w
lusterkach szybko zbliżające się ksenony, będzie kolejny
kandydat. Jest to białe P..... Boxster na lokalnych blachach.
Depczemy zdrowo. 200 było w oka mgnieniu. 220 a koleś mi ciągle
odjeżdża. 230 a światła Boxtera ciągle robią się coraz mniejsze.
Dopiero gdy przekroczyłem 240 km/h koleś przestał się oddalać.
Super myślę sobie, w tym tempie to za 2 godziny będę na miejscu!
Niestety kilku maruderów, przez których musiałeś
hamować z 240 do 100, sprawiło iż ostatecznie musiałem przełknąć
gorycz porażki i biały Boxster definitywnie zniknął za
horyzontem.
Długo jednak nie płakałem, bo po chwili wyprzedziła
mnie blondynka w niebieskim VW Eosie i lecieliśmy sobie razem
zdrowo ponad 200. Za ostatnim tunelem przed Zadarem musiałem ją
jednak pożegnać, bo temperatura skoczyła z + 12 °C na + 21
°C i musiałem zjechać na parking porozbierać się.
Gdzieś tak 20:15 byłem na miejscu.
No i tym oto sposobem siedzę
sobie teraz nad Adriatykiem popijając winko, które
otrzymałem od właścicieli apartamentu jako powitalny prezent.
Fajowo! Właścicielka niezwykle uprzejma i gdyby tak była z 10 lat
młodsza, można by się nawet zainteresować (-; Zaproponowała bym
Bandziora wstawił do domu. Na początku myślałem, że żartuje,
ale...
..Suzi spędziła te 2 dni w korytarzu:
Aha, i tutaj drobna dygresja. Po raz pierwszy robię wpis nie
archiwalny, ale coś jakby "on line"! Tak, tak, po wielu
latach zakończyłem związek ze staroświecką Nokią i dorobiłem się
smartfona! No i mogę pisać bloga na bieżąco.
Szybki gorący prysznic i lecimy na kolację:
Nie, nie, to nie są frytki, to malutkie rybki smakowicie
podane z sosem majonezowym i obowiązakowym
Karlovaćko! Jak zwykle
1-sze pifko jest Ciżuk za Twoje zdrowie!
Jeszcze krótki spacer po porcie i idę spać.
O jejku, chyba w tym Tisno mieszkają sami zakonnicy, bo dzwony
w kościele od rana nie dawały pospać. Jestem zmęczony, ale co
tam, śniadanko z dodatkiem owoców otrzymanych od
właścicieli apartamentu, szybka toaleta i lecę na ostatnią
już
chyba w tym roku kąpiel
słoneczną. Aaa muszę tylko na YouTube sprawdzić jak się otwiera
owoc granatu bo nigdy tego nie robiłem. Widok za oknem przypomina
mi, po co ja tutaj przyjeżdżam?
Właśnie po to:
I po to:
I po to:
I po takie klimaty:
A może dla tego nie warto tu być? Ha, jasne, że warto!
Opłacało się pomęczyć bo smaczne te nasionka granatu! Ale
dalej nie wiem o co kaman z tymi dzwonami? Co pół godziny
walą jak oszalałe. Jak widać na fotkach, kościół jest
niestety vis a vis mojego okna )-:
Dobra, ruszamy na plażing. Wpierw trzeba się jednak
zorientować co jest gdzie w tej wiosce?
Szybkie zakupy, aby było co zjeść rano na śniadanie i wskakuję
w kąpielówki.
Tak wiem, że to październik, ale tutaj jest lato!
Spacerując wzdłuż plaży, w cudownie czystej wodzie widać
rybki, które wczoraj jadłem na kolację:
Ponieważ ciągle jestem na antybiotykach, nie powinienem pić za
dużo, zatem na plażę zabieram tylko wodę.
Dzień spędzony na plażingu uważam za udany, prawie nie było
chmur, pogoda coś jak nad Bałtykiem w szczycie sezonu, a to w
końcu październik.
Dookoła prawie nikogo nie ma, tylko kilku emerytów z
Niemiec spacerujących z pieskami. Obok kąpią się Słoweńcy z
Ljubljany, którzy mają 100% rację, że takiej wody jak w
Chorwacji, to nie ma nigdzie na Świecie. Ja mam swój
obowiązkowy zestaw plażowy, czyli muzę, wodę i dobrą
książkę.
I niech mi ktoś powie, że gdzieś w promieniu 1000 km od domu
może być piękniej? Byłem rok temu w USA i pewnie, że było
cudownie, ale tam podróż trwa w nieskończoność i kosztuje
majątek, a tu wsiadasz na moto, 10 godzin i masz to:
Szkoda, że nie mieszkam tutaj na stałe. Gdybym miał na tyle
kasy, że pół roku mógłbym mieć wakacje, spędzałbym
te kilka miesięcy albo w Hiszpanii albo właśnie w Chorwacji.
Po południu zrobiłem spacerek po okolicy. W oko wpadła mi
oferta bardzo atrakcyjnego noclegu, pewnie jest b.tani (-;
Wieczorkiem na kolacje pyszny seabus i obowiązkowe
Karlovaćko.
No i spacerek nocą po porcie.
Wiadomo Chorwacja to także raj dla łódkarzy. Co prawda
w Tisno marina raczej malutka, ale kilka fajnych łodzi się
znalazło:
Za to trafiłem na kilka fajnych wąskich uliczek w klimacie
a'la Wenecja:
W drodze do hotelu podziwiałem romantyczną atmosferę portu.
Szkoda tylko, że byłem sam, ale..
Można iść spać, bo na jutro
ambitny plan aby gdzieś ok 6-7 być już w trasie..
Noc niestety znowu była niespokojna i od rana biły dzwony. Ale
przynajmniej punkt 6:40 moto stało już pod hotelem gotowe do
drogi
Bladym świtem jeszcze dość chłodno, zatem jadę ubrany na 100%.
W okolicach Zadaru widoki są cudowne:
Gdy wyszło słońce musiałem się wreszcie zatrzymać i cyknąć
kilka fotek:
Świt w Chorwacji, coś pięknego..
No i te góry, takie surowe, takie piękne, takie
spokojne a jednocześnie budzące respekt :
Wiem że nasze góry też są piękne, często śmigam na kawę
w Beskidy, ale może dlatego że te tutaj są inne, ciepłe, bardziej
mi się podobają!
Niestety tuż po wyjechaniu z pierwszego 5—kilometrowego
tunelu pogoda jak zwykle się załamuje. Temperatura spada o jakieś
10 stopni i robi się bardzo gęsta mgła. Trzeba ubrać ortalion i
odpalić grzane manetki. Niestety gdy termometry na autostradzie
pokazują zaledwie 7-8 stopni, choćby się jechało w futrze i tak
jest zimno. Taka pogoda ciągnęła się prawie 2 godziny, aż do tego
drugiego 5-km tunelu. Mgła była tak gęsta, że nie nadążałem
ścierać wody z szybki. Asfalt był suchy ale ja jechałem jakby
cały czas pod prysznicem. Wziąłem sobie na zająca Passata i ślepo
trzymałem się jego świateł przeciwmgielnych. Gdyby koleś nagle
zjechał do przepaści, pognałbym za nim w ciemno. Na
szczęście dowiózł mnie całego aż do Zagrzebia. Tutaj
pogoda już się poprawiła. Ostatnie tankowanie w Chorwacji i dalej
w drogę
Chwila moment i byłem na Węgrzech. Pogoda super, drogi puste,
ani się obejrzałem jak minąłem obie granice i już byłem w krainie
smażonego sera. W Madziarowie tylko spowolniły mnie roboty
drogowe, bo kładą asfalt w kilku miejscach między Szombathely a
Csorną. Jak ja się cieszyłem, że jadę już do domu. Korek,
głównie Polskich tirów, w kierunku Chorwacji miał
chyba z 20 km. Współczuję tym kierowcom tyle stać, jak nic
trasa wydłuży im się o dobę jak nie więcej.
Przez Czechy przeprowadziło mnie kilku lokalsów. Przed
Brnem czarny Passat zatrzymał akurat innego wariata drogowego,
zatem my mieliśmy wolną autostradę. Ostatnie tankowanie na Shellu za Olomoucem jak zwykle wiązało
się z traumatycznymi wspomnieniami. To tutaj - gdy wiosną
wracałemz Rumunii - dostałem sms'a że mój jedyny przyjaciel kobieta
zrywa ze mną kontakt. Za każdym razem, gdy tędy przejeżdżam,
wspominam te chwile ze smutkiem. Na szczęście zadzwoniła potem w
lipcu z życzeniami urodzinowymi i już wszystko jest ok (-: Ale
wspomnienie zapadło gdzieś głęboko w głowie. Zresztą tak często
tędy jeżdżę, od 2010 to już będzie spokojnie z 30 - 40 razy, że
tankowałem już chyba na każdej stacji między Ostrawą a
Budapesztem i z każdej mam jakieś tam wspominki ((-;
Ale czas lecieć dalej. Ruszam z Shella, doubrawszy się
wcześniej we wszystko, co było w kufrze dostępne, bo jakoś tak
chłodnawo się zrobiło. Jeszcze mi Czeszki z obsługi zrobiły
"aferę", że miast tankować, to siedziałem na motorze i gadałem
długo prze telefon, odbierałem @ itd. No cóż, obsługa na
Shellach bywa różna. Na szczęście te panie były przy tym
wesołe i żartowały sobie ze mnie.
Chwilę po wyjechaniu ze stacji łapię 2 czarne beemki piątki na
warszawskich blachach. Tną równo 190 - 210 km/h. Ładuję
się zatem na bezczelnego między nie i jadę sobie w swego rodzaju
konwoju, bo jedna pilnuje bym z przodu nie nadział się na radar,
a druga jakby co zapłaci mandat z radiowozu z kamerą (-; Już to
kiedyś przerabiałem w Danii, świetny sposób na płynną
podróż autostradą.
Bardzo szybko przekroczyliśmy granicę za Ostrawą, tutaj już
dołożyłem na ostro do pieca, bo chciałem jak najszybciej być już
w domu. Beemki powyżej 230 odpadły, zatem samotnie pokonałem A1 i
A4 wprost do centrum Katowic.
Punkt 18:18 zaparkowałem moją Czarną Mambę w garażu, wyszło
zatem 11,5 godziny jazdy.
Kocham moją Suzi... jak ja się z nią kiedyś rozstanę...