sobota, 4 października 2014

Chorwacja '14 - episode no. 3

Pierwotnie  miałem w ten weekend lecieć na nurki do Egiptu, ale niestety połączenia lotnicze nie pasowały. Trzeba było zatem podjąć męską decyzję co robić z wolnym weekendem? No i już trzeci raz w tym roku  stwierdziłem, iż miast spędzić go przed tv, lepiej zapakować Bandziora i wyskoczyć do Chorwacji na piffko. Nie ma to jak 1000 km za sterami Czarnej Mamby, dwa wieczory nad Adriatykiem i znowu 1000 do domu. Czy ja jestem normalny??  Chyba nie! I dobrze mi z tym. Zatem nie czekając za długo sprawdziłem tylko wczoraj prognozę pogody, zarezerwowałem nocleg gdzieś między Zadarem a Śibenikiem i dziś skoro świt dosiadłem moją ukochaną - oczywiście nie mam tu na myśli blond piękności, która trzyma moje serce w potrzasku - ale Suzi. Urlop na poniedziałek załatwiony, zatem w drogę.



Tutaj drobna rada gdyby ktoś wpadł na podobny pomysł i chciał spędzić weekend w Chorwacji. Otóż tylko raz jeden, w zeszłym roku wybrałem się na Krk w piątek rano. Nigdy więcej tego nie zrobię. Dlaczego? Bo ponieważ jeśli wyjedziemy z południa Polski w piątek rano, to trafiamy w okolice Zagrzebia akurat wczesnym popołudniem i wtedy całą drogę nad Adriatyk dzielimy z tysiącami mieszkańców stolicy Chorwacji, którzy nie wiedzieć czemu też wpadli na pomysł spędzenia weekendu nad morzem? A to oznacza mega korki, szczególnie jak są wakacje i do tego pełno Polaków również jedzie w tym kierunku. Oczywiście przy powrocie w niedzielę jest analogiczna sytuacja, auto za autem, a przed bramkami korki jakich Polska jeszcze nie widziała. Zatem uwierzcie mi, lepiej poświęcić ten 1 dzień urlopu na poniedziałek, ale jechać w sobotę na pełnym luzie, podziwiając tylko tych wszystkich którzy wloką się w drugą stronę autostradą zderzak w zderzak.

Tym razem nie wstawałem zbyt wcześnie, u nas jednak już jesień i poranki są chłodne. Wolałem zatem wstać później i do Chorwacji wjeżdżać w nocy, bo i tak tam będzie ciepło. Moto stało już od tygodnia zaatakowane i napompowane, bo przecież było gotowe na Oktoberfest, gdzie ostatecznie pojechaliśmy autem niestety.

Droga przez Czechy poszła sprawnie, nawet nie było żadnego korka, co jest kolejnym plusem wyjeżdżania w sobotę. Gdy bowiem w tygodniu jechałem autem służbowo do Budapesztu, w czeskich korkach spędziliśmy 2 godziny. Niestety nie było żadnego szybkiego zająca, za którym bym się standardowo pociągnął, więc czas był taki sobie. Z drugiej strony jazda 130 km/h dała tak oszczędne spalanie, że po raz pierwszy nie tankowałem w Czechach i paliwa starczyło aż do Słowacji. Tutaj pozwolę sobie wrzucić fotkę jak Słowacka policja podchodzi do przestrzegania przepisów drogowych:



Słowacka cześć trasy jest tak krótka, że trudno się nad nią rozpisywać. Trzeba tylko w okolicach Bratysławy uważać na granatowego Golfa 7 kombi i tyle. Chwila moment i jest się na Węgrzech.

Tu spotkała mnie przykra niespodzianka w postaci robót drogowych i chyba z 4 wahadełek. Jak zwykle również pomieszałem drogę za Szombathely i pojechałem inaczej niż wcześniej. Standardowe tankowanie na Shellu, bo od tego miejsca jest 120 km bez stacji:



Dobra wbijam do Chorwacji! O to właśnie chodziło, ilekroć tu jestem gęba cieszy mi się jak dziecku, które dostało fajną zabawkę.



Drogi są totalnie puste, przez jakieś 70 km nie mijam żadnego samochodu, dopiero tuż przed Zagrzebiem coś się dzieje. Co chwila łapię jakiegoś zająca i lecę za nim, dopóki nie wyprzedzi nas nowy szybszy zając. Tym razem jadę bez bocznych kufrów, więc nie ogranicza mnie limit prędkości. Kilku kierowców aut przekonuje się o tym dość brutalnie, próbując zgubić mnie bezskutecznie przez jakieś 20 km. W końcu każdy odpuszcza.

Ale tu czeka mnie niespodzianka. Widzę w lusterkach szybko zbliżające się ksenony, będzie kolejny kandydat. Jest to białe P..... Boxster na lokalnych blachach. Depczemy zdrowo. 200 było w oka mgnieniu. 220 a koleś mi ciągle odjeżdża. 230 a światła Boxtera ciągle robią się coraz mniejsze. Dopiero gdy przekroczyłem 240 km/h koleś przestał się oddalać. Super myślę sobie, w tym tempie to za 2 godziny będę na miejscu! Niestety kilku maruderów, przez których musiałeś hamować z 240 do 100, sprawiło iż ostatecznie musiałem przełknąć gorycz porażki i biały Boxster definitywnie zniknął za horyzontem.

Długo jednak nie płakałem, bo po chwili wyprzedziła mnie blondynka w niebieskim VW Eosie i lecieliśmy sobie razem zdrowo ponad 200. Za ostatnim tunelem przed Zadarem musiałem ją jednak pożegnać, bo temperatura skoczyła z + 12 °C na + 21 °C i musiałem zjechać na parking porozbierać się.



Gdzieś tak 20:15 byłem na miejscu.

No i tym oto sposobem siedzę sobie teraz nad Adriatykiem popijając winko, które otrzymałem od właścicieli apartamentu jako powitalny prezent. Fajowo! Właścicielka niezwykle uprzejma i gdyby tak była z 10 lat młodsza, można by się nawet zainteresować (-; Zaproponowała bym Bandziora wstawił do domu. Na początku myślałem, że żartuje, ale...



..Suzi spędziła te 2 dni w korytarzu:



Aha, i tutaj drobna dygresja. Po raz pierwszy robię wpis nie archiwalny, ale coś jakby "on line"! Tak,  tak, po wielu latach zakończyłem związek ze staroświecką Nokią i dorobiłem się smartfona! No i mogę pisać bloga na bieżąco.

Szybki gorący prysznic i lecimy na kolację:



Nie, nie, to nie są frytki, to malutkie rybki smakowicie podane z sosem majonezowym i obowiązakowym Karlovaćko! Jak zwykle 1-sze pifko jest Ciżuk za Twoje zdrowie!



Jeszcze krótki spacer po porcie i idę spać.



O jejku, chyba w tym Tisno mieszkają sami zakonnicy, bo dzwony w kościele od rana nie dawały pospać. Jestem zmęczony, ale co tam, śniadanko z dodatkiem owoców otrzymanych od właścicieli apartamentu, szybka toaleta i lecę na ostatnią już chyba w tym roku kąpiel słoneczną. Aaa muszę tylko na YouTube sprawdzić jak się otwiera owoc granatu bo nigdy tego nie robiłem. Widok za oknem przypomina mi, po co ja tutaj przyjeżdżam?



Właśnie po to:



I po to:



I po to:



I po takie klimaty:




A może dla tego nie warto tu być? Ha, jasne, że warto!



Opłacało się pomęczyć bo smaczne te nasionka granatu! Ale dalej nie wiem o co kaman z tymi dzwonami? Co pół godziny walą jak oszalałe. Jak widać na fotkach, kościół jest niestety vis a vis mojego okna )-:

 

Dobra, ruszamy na plażing. Wpierw trzeba się jednak zorientować co jest gdzie w tej wiosce?



Szybkie zakupy, aby było co zjeść rano na śniadanie i wskakuję w kąpielówki.



Tak wiem, że to październik, ale tutaj jest lato!



Spacerując wzdłuż plaży, w cudownie czystej wodzie widać rybki, które wczoraj jadłem na kolację:



Ponieważ ciągle jestem na antybiotykach, nie powinienem pić za dużo, zatem na plażę zabieram tylko wodę.



Dzień spędzony na plażingu uważam za udany, prawie nie było chmur, pogoda coś jak nad Bałtykiem w szczycie sezonu, a to w końcu październik.



Dookoła prawie nikogo nie ma, tylko kilku emerytów z Niemiec spacerujących z pieskami. Obok kąpią się Słoweńcy z Ljubljany, którzy mają 100% rację, że takiej wody jak w Chorwacji, to nie ma nigdzie na Świecie. Ja mam swój obowiązkowy zestaw plażowy, czyli muzę, wodę i dobrą książkę.



I niech mi ktoś powie, że gdzieś w promieniu 1000 km od domu może być piękniej? Byłem rok temu w USA i pewnie, że było cudownie, ale tam podróż trwa w nieskończoność i kosztuje majątek, a tu wsiadasz na moto, 10 godzin i masz to:



Szkoda, że nie mieszkam tutaj na stałe. Gdybym miał na tyle kasy, że pół roku mógłbym mieć wakacje, spędzałbym te kilka miesięcy albo w Hiszpanii albo właśnie w Chorwacji.



Po południu zrobiłem spacerek po okolicy. W oko wpadła mi oferta bardzo atrakcyjnego noclegu, pewnie jest b.tani (-;



Wieczorkiem na kolacje pyszny seabus i obowiązkowe Karlovaćko.



No i spacerek nocą po porcie.



Wiadomo Chorwacja to także raj dla łódkarzy. Co prawda w Tisno marina raczej malutka, ale kilka fajnych łodzi się znalazło:



Za to trafiłem na kilka fajnych wąskich uliczek w klimacie a'la Wenecja:



W drodze do hotelu podziwiałem romantyczną atmosferę portu. Szkoda tylko, że byłem sam, ale..



Można iść spać, bo na jutro ambitny plan aby gdzieś ok 6-7 być już w trasie.. 

Noc niestety znowu była niespokojna i od rana biły dzwony. Ale przynajmniej punkt 6:40 moto stało już pod hotelem gotowe do drogi



Bladym świtem jeszcze dość chłodno, zatem jadę ubrany na 100%. W okolicach Zadaru widoki są cudowne:



Gdy wyszło słońce musiałem się wreszcie zatrzymać i cyknąć kilka fotek:



Świt w Chorwacji, coś pięknego..



No i te góry, takie surowe, takie piękne, takie spokojne a jednocześnie budzące respekt :



Wiem że nasze góry też są piękne, często śmigam na kawę w Beskidy, ale może dlatego że te tutaj są inne, ciepłe, bardziej mi się podobają!



Niestety tuż po wyjechaniu z pierwszego 5—kilometrowego tunelu pogoda jak zwykle się załamuje. Temperatura spada o jakieś 10 stopni i robi się bardzo gęsta mgła. Trzeba ubrać ortalion i odpalić grzane manetki. Niestety gdy termometry na autostradzie pokazują zaledwie 7-8 stopni, choćby się jechało w futrze i tak jest zimno. Taka pogoda ciągnęła się prawie 2 godziny, aż do tego drugiego 5-km tunelu. Mgła była tak gęsta, że nie nadążałem ścierać wody z szybki. Asfalt był suchy ale ja jechałem jakby cały czas pod prysznicem. Wziąłem sobie na zająca Passata i ślepo trzymałem się jego świateł przeciwmgielnych. Gdyby koleś nagle  zjechał do przepaści, pognałbym za nim w ciemno. Na szczęście dowiózł mnie całego aż do Zagrzebia. Tutaj pogoda już się poprawiła. Ostatnie tankowanie w Chorwacji i dalej w drogę



Chwila moment i byłem na Węgrzech. Pogoda super, drogi puste, ani się obejrzałem jak minąłem obie granice i już byłem w krainie smażonego sera. W Madziarowie tylko spowolniły mnie roboty drogowe, bo kładą asfalt w kilku miejscach między Szombathely a Csorną. Jak ja się cieszyłem, że jadę już do domu. Korek, głównie Polskich tirów, w kierunku Chorwacji miał chyba z 20 km. Współczuję tym kierowcom tyle stać, jak nic trasa wydłuży im się o dobę jak nie więcej.

Przez Czechy przeprowadziło mnie kilku lokalsów. Przed Brnem czarny Passat zatrzymał akurat innego wariata drogowego, zatem my mieliśmy wolną autostradę. Ostatnie tankowanie na Shellu za Olomoucem jak zwykle wiązało się z traumatycznymi wspomnieniami. To tutaj - gdy wiosną wracałemz Rumunii - dostałem sms'a że mój jedyny przyjaciel kobieta zrywa ze mną kontakt. Za każdym razem, gdy tędy przejeżdżam, wspominam te chwile ze smutkiem. Na szczęście zadzwoniła potem w lipcu z życzeniami urodzinowymi i już wszystko jest ok (-: Ale wspomnienie zapadło gdzieś głęboko w głowie. Zresztą tak często tędy jeżdżę, od 2010 to już będzie spokojnie z 30 - 40 razy, że tankowałem już chyba na każdej stacji między Ostrawą a Budapesztem i z każdej mam jakieś tam wspominki ((-;

Ale czas lecieć dalej. Ruszam z Shella, doubrawszy się wcześniej we wszystko, co było w kufrze dostępne, bo jakoś tak chłodnawo się zrobiło. Jeszcze mi Czeszki z obsługi zrobiły "aferę", że miast tankować, to siedziałem na motorze i gadałem długo prze telefon, odbierałem @ itd. No cóż, obsługa na Shellach bywa różna. Na szczęście te panie były przy tym wesołe i żartowały sobie ze mnie.

Chwilę po wyjechaniu ze stacji łapię 2 czarne beemki piątki na warszawskich blachach. Tną równo 190 - 210 km/h. Ładuję się zatem na bezczelnego między nie i jadę sobie w swego rodzaju konwoju, bo jedna pilnuje bym z przodu nie nadział się na radar, a druga jakby co zapłaci mandat z radiowozu z kamerą (-; Już to kiedyś przerabiałem w Danii, świetny sposób na płynną podróż autostradą.

Bardzo szybko przekroczyliśmy granicę za Ostrawą, tutaj już dołożyłem na ostro do pieca, bo chciałem jak najszybciej być już w domu. Beemki powyżej 230 odpadły, zatem samotnie pokonałem A1 i A4 wprost do centrum Katowic.

Punkt 18:18 zaparkowałem moją Czarną Mambę w garażu, wyszło zatem 11,5 godziny jazdy.

Kocham moją Suzi... jak ja się z nią kiedyś rozstanę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz