Każdy z nas pewnie myślał o tym, aby kiedyś tam na motocyklu
przejechać słynną Route 66 biegnącą z Chicago do Los Angeles przez prawie całe
USA. No cóż, ja też mam
w domu deskę sedesową z logo Route 66 i codziennie o tym
myślałem, siedząc na niej i robiąc wiadomo co (-;
Koniec końców, zaplanowałem jakiś rok temu wycieczkę do Kalifornii z opcją zahaczenia o któryś z parków krajobrazowych oraz kawałek Route 66. Miało być z dziewczyną i na motocyklu. Ale ponieważ po pierwsze primo, z laską z którą to planowałem już nie rozmawiam (-: A po drugie primo, kupiłem miesiąc temu ZZR'a i w kasie pustki, ostatecznie pojechałem solo i........ niestety samochodem. Tak czy inaczej, to były cudowne wakacje! Wrzucam tu tylko motywy motocyklowe, bo to w końcu moto blog jest ((-:

Przyleciałem sobie zatem pod koniec kwietnia na LAX, odebrałem auto - Dodge Dart SXT 2.4 litra w automacie oczywiście - i pojechałem.
1 ETAP - Los Angeles
Każdy kto był w LA mówił mi, że w tym mieście nie ma co spędzać więcej niż 1 dnia. Korki, korki, korki i blichtr a'la Hollywood. Faktycznie już jadąc z lotniska do motelu w Long Beach postałem sobie z 1,5 godziny w korkach na ichniejszych highway'ach. Miasto nudne, za to plaże nad Pacyfikiem bajeczne! Już tutaj obowiązkowo zaliczyłem koniec Route 66:

W LA na Santa Monica Pier znajduje się formalny koniec Route 66:

Już na samym molo jest sklepik, w którym jest ostatnia wzmianka o "66":

A w parku kawałek przed molo po prawej stronie jest tablica poświęcona patronowi tej trasy, którym - jak pewnie niewielu wie - jest aktor Will Rogers:

W LA jest jedyna słynna ulica motocyklowa Mulholland Drive, po której śmigają kolesie na krętych łukach i potem można to oglądać na Youtube. Tak naprawdę jest to już kawałek poza LA i droga wspina się mocno pod górę. Ulica ta była też inspiracją jednego z lepszych filmów Davida Lyncha.

A w samym LA motocykli prawie nie ma. Ale nie ma się co dziwić, bo to jedyne chyba miasto w USA, gdzie człowiek na ulicy czuje się jak w Polsce. Kierowcy na siebie trąbią, są nerwowi, dziwne. Tego kolesia na Triumph'ie cyknąłem gdzieś za Bel Air:

2 ETAP - Autostrada nr 1 z Los Angeles do San Francisco
Wiadomo, Ameryka jest ogromna. Nie wiadomo jednak dlaczego po Ameryce wszyscy jeżdżą bardzo powoli? Już tłumaczę. Na większości dróg obowiązuje limit 55 mil = 88 km/h. Na autostradzie jest to z reguły 65 mil = 105 km/h. Czasami na baaaardzo szerokich drogach podnoszą te limity, ale nie widziałem większej dopuszczalnej prędkości niż 75 mil = 121 km/h. Na szczęście nie trzeba znać przepisów, bo co chwila stoi znak informujący o "speed limit". Przyjmuje się zatem, iż dopóki znak tego nie zmieni, wszyscy jadą tyle ile nakazywał poprzedni. I to jest istota ich stylu jazdy: "wszyscy jadą tyle ile nakazuje limit". Każde auto w USA to automat z tempomatem. W związku z czym prędkość auta ustala się guzikiem na kierownicy i wszyscy jadą jak jeden mąż, razem, tym samym tempem. Czasem ktoś pojedzie 1-2 mile więcej lub mniej. Na pustyni turyści pozwalają sobie tak max 10 - 20 mil przekroczyć limit na pustej drodze i to wszystko. A tak ogromne odległości plus realna prędkość maksymalna nie większa niż te powiedzmy 130 km/h powoduje, iż z punktu A do punktu B jedzie się bardzo długo. Do tego co chwila stoi znak "speed limit checked by aircraft", co ni mniej ni więcej, oznacza, że w każdej chwili może Cię dopaść dron z radarem i najbliższy patrol wsadzi Twoje dupsko do paki.
A co jest chyba najważniejsze, Amerykanie się nigdzie nie spieszą, na wszystko mają czas, są uśmiechnięci, weseli, uprzejmi na drodze, wpuszczają nawet gdy mają pierwszeństwo, no poezja. Dlatego podróżowanie po Stanach jest długotrwale ale przez to przyjemne, bo jest czas na podziwianie widoków.
I to właśnie perspektywa widoków spowodowała, iż miast mknąć autostradą na szybko z LA do San Franscisco, zdecydowałem się jechać starą drogą nr 1. To była najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć. Co prawda zamiast przejechać te niecałe 400 mil (ok. 650 km) w 6 godzin autostradą nr 5, zabrało mi to blisko 4 dni, ale każda chwila spędzona nad Pacyfikiem była tego warta!
Pierwszy nocleg miałem już w okolicy Santa Barbara nad urokliwym jeziorem Cachuma Lake. Tam dopiero spotkałem pierwszych prawdziwych bikerów:

Wiadomo, jak Stany to musi być Harley i to zapewne z wypożyczalni:

Ale to nieprawda, że ludzie zwiedzają USA tylko na HD. Myślę, że Harley to mniej więcej co drugie moto, reszta to wszelkiego rodzaju ścigi, turystyki, cafe racery czy Beemki:

Po drodze znajduje się również bardzo urokliwe Morro Bay, gdzie często odbywają się różne imprezy. Mi zupełnie przypadkiem udało się załapać na tegoroczny Morro Bay Car Show. Co prawda to są auta, które polecam pooglądać w ich galerii, ale kilka motocykli też było:

Zupełnym przypadkiem trafiłem również na słynny tor wyścigowy Laguna Seca. Co prawda akurat odbywały się lokalne wyścigi samochodowe, ale już za 59 dni na tym właśnie obiekcie odbędzie się runda Mistrzostw Świata Superbike.

To, jak się tam znalazłem to też typowo Amerykańska historia. Przejeżdżałem obok w drodze do Carmel Mission i zobaczyłem logo toru, zjechałem zatem zrobić fotki. Gdy stałem pod tablicą, podeszła do mnie Pani i spytała czy bym jej nie podwiózł na taxi, bo ma ponad milę do przejścia? Oczywiście ją zabrałem. Już w aucie zaczęliśmy rozmawiać skąd jestem itd., a że ona była zagorzałym moto - kibicem, szybko zeszło na Roberta Kubicę. No ja mówię, że też zawsze jeżdżę na Formułę 1 i szkoda, że nie wiedziałem o tych zmaganiach, to bym sobie poszedł pooglądać. Na co przemiła Amerykanka pochodzenia meksykańskiego wręcza mi swoje zaproszenie i mówi, że to jest bilet VIP i wejdę z nim nawet na paddock. W ten oto sposób spełnił się mój American Dream (-:

Byłem w paddocku toru Laguna Seca, oglądałem pracę mechaników zmieniających koła i tankujących bolidy, mijałem kierowców wyścigowych - niestety w większości lokalnych, więc nazwiska nic mi nie mówiły.
Ale gdy zobaczyłem Ferrari z nazwiskiem Giancarlo Fisichella, wiedziałem że mu nie odpuszczę. Tak oto przybiłem piątkę z byłym kierowcą Formuły 1. Całe szczęście, że akurat miałem na sobie buty Puma Ferrari, choć i tak ich widać na wspólnej fotce (-:
3 ETAP - San Francisco
Jakieś 2 lata temu byłem po raz pierwszy w Stanach na wschodnim wybrzeży, m.in. w Nowym Jorku oczywiście. Od pierwszego kontaktu z USA między nami zaiskrzyło, to była czysta miłość. Oczywiście od tamtego powrotu, na ścianie w sypialni wisi ogromne zdjęcie Brooklyn Bridge.
I co ja mam teraz zrobić? Powiem szczerze, że po wizycie w San Francisco, powinienem powiesić na drugiej ścianie plakat z Golden Gate, bo to czym jest Frisco, tego nie da się opisać słowami.

Urok San Francisco polega na tym, iż położone jest między oceanem a kilkoma zatokami.

Ale ważniejsze chyba jest to, że centrum Frisco jest mega pagórkowate.

Słynne ulice San Francisco są naprawdę fascynujące.

Sama jazda po tych ulicach to mega przyjemność, a co dopiero spacery, zimne piwko, żeberka z grilla czy wizyta w Alcatraz.

Wiadomo Golden Gate zna każdy i jest to na pewno najpiękniejsze miejsce w mieście, niezależnie czy patrzysz na niego z zachodniej plaży, czy ze wschodu, czy z północnych pagórków, po prostu powala.

W przeciwieństwie do Los Angeles, po San Francisco jeździ sporo motocykli.

I to zarówno sportowe Ducaty..

Różne choppery..

Poczciwe Harleye..

Ale najwięcej po Frisco jeździ ludzi na cafe racerach..

Z czego 2 na 3 to model Triumph Bonneville

We Frisco trafiłem też na sklep fascynatów Europejskich motocykli

Najbardziej spodobał mi się Norton

Ale prawie wszystkie motocykle mieli fajne.

4 ETAP - parki narodowe
Niestety po 3 dniach opuściłem Frisco i przez Bay Bridge udałem się w kierunku parków narodowych.
Pierwsze na liście było Yosemite, które przywitało mnie śniegiem i temperaturami w okolicach zera. Tutaj przez chwilę cieszyłem się, że nie jadę motocyklem, bo byłoby deja vu sprzed 2 lat w trakcie majówki w Cannes. Ale jak się okazało i w głębokich lasach, kanionach rzek i siedliskach niedźwiedzi, są prawdziwi twardziele:

Kolega na GTR'ze - czy jak to się u nich nazywa Kawasaki Concours - próbował mnie przekonać, że jego motocykl to większy brat mojego Zygzaka (-; Musiałem go uświadomić, że od 2012 roku to już bardziej ZZR - czyli ichniejsza Ninja ZX-14 R - ma większy silnik i raczej jest właśnie big brother'em dla GTR'a. Ale szacunek był, rozmowa trwała bardzo długo. Amerykanie nawet wiedzieli co to jest Polska i że u nas sezon trwa tylko kilka miesięcy. Musieli dobre szkoły pokończyć.
Z Yosemite National Park udałem się do Fresno, gdzie spotkałem tę wesołą parę bikerów:

Kolejny na liście był park z największymi drzewami na świecie, przepięknymi sekwojami. Niestety tam też był śnieg, wilgotno i strasznie zimno. Wyjeżdżając z Giant Sequoia National Monument niestety złapałem lacia i musiałem zmienić samemu koło, bo nie było zasięgu komórek i nie miałem jak wezwać assisstance. Trafiłem do urokliwego miasteczka Visalia, gdzie spędziłem noc w hotelu z basenem, naprawiłem koło w serwisie Firestone i przeprałem sobie ciuchy w tzw. coin laundry, czyli samoobsługowej pralni, z których słyną Stany. Jedno pranie kosztuje 11 x 0,25 $ = 2,75 $ plus do tego suszenie po 0,25 $ za cykl.

Z nową oponą - bo okazało się, że trafiłem mega gwóźdź i nie dało się jej naprawić i trzeba było wymienić - udałem się w kierunku Doliny Śmierci.

Widoki na pustyni powalały. Organizm też był w szoku, bo w ciągu zaledwie kilku godzin z temperatur bliskich zeru, znalazłem się w zasięgu 99 °F = 37 °C.

W Death Valley National Park było sporo motocykli, a nawet dość mało u nas znany Can Am:

Byli też rodacy, oczywiście na Harleyach:

Ale to co najważniejsze w Dolinie Śmierci, to widoki, one po prostu powalają. Już gdy jedzie się Badwater Road do samego Badwater, czyli najgłębszej depresji na półkuli północnej, oczy latają tam i z powrotem jak szalone. Ale gdy wdrapiesz się na Dante's View, to to jest dopiero to. Ja umarłem, po prostu umarłem:

To najpiękniejsze miejsce na Świecie jakie do tej pory odwiedziłem.
5 ETAP - opuszczam Kalifornię
Niestety po Dolinie Śmierci przyszedł czas wyjechać z Kalifornii i tu od razu szok, bo cena paliwa spadła z 4,79 $ / galon do nawet 2,89 $ = ok. 2,32 zł/litr!!! No tak, w Newadzie podatki są dużo mniejsze.

A po co przyjechałem do Newady? Wiadomo... Las Vegas (-:

Ale Vegas nie powaliło mnie na kolana. Jak widać na powyższej focie, napiłem się piwka w Harley Davidson Cafe, pograłem na automatach, pooglądałem sobie słynne kasyna na Strip i tyle. Zupełnie przypadkiem trafiłem też do fabryki Shelby, co było dopełnieniem wizyty w Vegas. Wziąłem kurs na południe.
Po drodze obowiązkowe zwiedzanie Zapory Hoovera - no nie powiem, robi ogromne wrażenie - oraz zachodniego skraju Wielkiego Kanionu.
6 ETAP - Route 66
Wreszcie docieram do Kingman:

Jest już noc, więc ładuję się do Motelu El Trovatore i idę spać. Route 66 będę podziwiał rano.

Dla tego się tutaj przyjeżdża:

Fajny patent z tym malowaniem logo 66 na asfalcie, praktycznie jest to co kilka mil, ale i tak można się zgubić, trzeba bardzo patrzyć na znaki.W Kingman jest kilka fajnych rzeczy, acz obowiązkowo trzeba coś zjeść w Mr. D'z Diner. Klimat jest niepowtarzalny, lata 50-te pełną gębą!

Z Kingman jedzie się piękną krętą Route 66 przez góry do Oatman.

Trzeba uważać, bo droga jest wąska i można skończyć jak ten koleś:

W Oatman warto być koło południa, gdyż wtedy na ulice miasteczka wychodzą osły:

Spotkałem tu sporą wycieczkę Harley'owców:

Ale były też i trajki:

Z Oatman jedziemy dalej już trochę mniej krętą drogą do Topock

W Topock przekraczamy rzekę Kolorado, opuszczamy zatem Arizonę i wracamy na drogi Kalifornii.

Needles to ostatnia atrakcja na Route 66 w tym rejonie, potem zaczyna się pustkowie:

Tak tak, Droga 66 to nie tylko mega atrakcje, ale także to:

Czyli nic. Zatrzymujesz się na chwilę i patrzysz w obie strony a tam tylko asfalt i pustynia:

Są dość długie odcinki totalnej pustki, dlatego jadąc motocyklem bez asekuracji samochodu, warto tankować na każdej, nawet najbardziej obskurnej stacji benzynowej:

Route 66 na długich odcinkach to zwykła, stara i dość poniszczona droga. Jedzie się równolegle do autostrady i PKP:

Spotkamy też sporo miejsc, które są zniszczone, zabite dechami, zamknięte, totalnie na amen:

Po blisko 3-godzinnej pustce dojeżdża się do jednego z kultowych miejsc na Route 66 czyli motelu Roy's w miejscowości Amboy, choć ja tam żadnej wioski nie widziałem:

W Roy's właściwie nie ma nic. Ponieważ duża część Route 66 w tej okolicy jest zamknięta z powodu remontu mostu, nikt tu teraz prawie nie zagląda.
Nikt, z wyjątkiem 2 Francuzów na boskich sprzętach:

Z Amboy znowu jedziemy długie godziny mając za towarzysza tylko pustynię i innych amatorów Route 66. Uważajcie na znaki, by nie zgubić drogi. Za Barstow po prawej nie mińcie czasem w pośpiechu tego oryginlanego ogródka z butelek:

Czy fajnej knajpy dla motocyklistów:

Dokładnie tak jak to mówi na Travel Channel Henry Cole, jadąc Route 66 trzeba uważać by nie zgubić drogi. Mi trafiło się to gdzieś w okolicy San Bernandino, potem na nią wróciłem, by ostatecznie gdzieś 30 mil przed Los Angeles zgubić ją już na dobre.
Czy to były fajne wakacje? BOSSSKIE!
Czy wrócę do USA? NA PEWNO!!
Co będę chciał zobaczyć kolejnym razem? BRYCE, CAŁY WIELKI KANION, DOLINĘ MONUMENTÓW I INNE PARKI NARODOWE W ARIZONIE I UTAH!!!
Alternatywnie? PRZEJECHAĆ CAŁĄ ROUTE 66 NA MOTOCYKLU Z CHICAGO DO LOS ANGELES!!!!
Koniec końców, zaplanowałem jakiś rok temu wycieczkę do Kalifornii z opcją zahaczenia o któryś z parków krajobrazowych oraz kawałek Route 66. Miało być z dziewczyną i na motocyklu. Ale ponieważ po pierwsze primo, z laską z którą to planowałem już nie rozmawiam (-: A po drugie primo, kupiłem miesiąc temu ZZR'a i w kasie pustki, ostatecznie pojechałem solo i........ niestety samochodem. Tak czy inaczej, to były cudowne wakacje! Wrzucam tu tylko motywy motocyklowe, bo to w końcu moto blog jest ((-:

Przyleciałem sobie zatem pod koniec kwietnia na LAX, odebrałem auto - Dodge Dart SXT 2.4 litra w automacie oczywiście - i pojechałem.
1 ETAP - Los Angeles
Każdy kto był w LA mówił mi, że w tym mieście nie ma co spędzać więcej niż 1 dnia. Korki, korki, korki i blichtr a'la Hollywood. Faktycznie już jadąc z lotniska do motelu w Long Beach postałem sobie z 1,5 godziny w korkach na ichniejszych highway'ach. Miasto nudne, za to plaże nad Pacyfikiem bajeczne! Już tutaj obowiązkowo zaliczyłem koniec Route 66:

W LA na Santa Monica Pier znajduje się formalny koniec Route 66:

Już na samym molo jest sklepik, w którym jest ostatnia wzmianka o "66":

A w parku kawałek przed molo po prawej stronie jest tablica poświęcona patronowi tej trasy, którym - jak pewnie niewielu wie - jest aktor Will Rogers:

W LA jest jedyna słynna ulica motocyklowa Mulholland Drive, po której śmigają kolesie na krętych łukach i potem można to oglądać na Youtube. Tak naprawdę jest to już kawałek poza LA i droga wspina się mocno pod górę. Ulica ta była też inspiracją jednego z lepszych filmów Davida Lyncha.

A w samym LA motocykli prawie nie ma. Ale nie ma się co dziwić, bo to jedyne chyba miasto w USA, gdzie człowiek na ulicy czuje się jak w Polsce. Kierowcy na siebie trąbią, są nerwowi, dziwne. Tego kolesia na Triumph'ie cyknąłem gdzieś za Bel Air:

2 ETAP - Autostrada nr 1 z Los Angeles do San Francisco
Wiadomo, Ameryka jest ogromna. Nie wiadomo jednak dlaczego po Ameryce wszyscy jeżdżą bardzo powoli? Już tłumaczę. Na większości dróg obowiązuje limit 55 mil = 88 km/h. Na autostradzie jest to z reguły 65 mil = 105 km/h. Czasami na baaaardzo szerokich drogach podnoszą te limity, ale nie widziałem większej dopuszczalnej prędkości niż 75 mil = 121 km/h. Na szczęście nie trzeba znać przepisów, bo co chwila stoi znak informujący o "speed limit". Przyjmuje się zatem, iż dopóki znak tego nie zmieni, wszyscy jadą tyle ile nakazywał poprzedni. I to jest istota ich stylu jazdy: "wszyscy jadą tyle ile nakazuje limit". Każde auto w USA to automat z tempomatem. W związku z czym prędkość auta ustala się guzikiem na kierownicy i wszyscy jadą jak jeden mąż, razem, tym samym tempem. Czasem ktoś pojedzie 1-2 mile więcej lub mniej. Na pustyni turyści pozwalają sobie tak max 10 - 20 mil przekroczyć limit na pustej drodze i to wszystko. A tak ogromne odległości plus realna prędkość maksymalna nie większa niż te powiedzmy 130 km/h powoduje, iż z punktu A do punktu B jedzie się bardzo długo. Do tego co chwila stoi znak "speed limit checked by aircraft", co ni mniej ni więcej, oznacza, że w każdej chwili może Cię dopaść dron z radarem i najbliższy patrol wsadzi Twoje dupsko do paki.
A co jest chyba najważniejsze, Amerykanie się nigdzie nie spieszą, na wszystko mają czas, są uśmiechnięci, weseli, uprzejmi na drodze, wpuszczają nawet gdy mają pierwszeństwo, no poezja. Dlatego podróżowanie po Stanach jest długotrwale ale przez to przyjemne, bo jest czas na podziwianie widoków.
I to właśnie perspektywa widoków spowodowała, iż miast mknąć autostradą na szybko z LA do San Franscisco, zdecydowałem się jechać starą drogą nr 1. To była najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć. Co prawda zamiast przejechać te niecałe 400 mil (ok. 650 km) w 6 godzin autostradą nr 5, zabrało mi to blisko 4 dni, ale każda chwila spędzona nad Pacyfikiem była tego warta!
Pierwszy nocleg miałem już w okolicy Santa Barbara nad urokliwym jeziorem Cachuma Lake. Tam dopiero spotkałem pierwszych prawdziwych bikerów:

Wiadomo, jak Stany to musi być Harley i to zapewne z wypożyczalni:

Ale to nieprawda, że ludzie zwiedzają USA tylko na HD. Myślę, że Harley to mniej więcej co drugie moto, reszta to wszelkiego rodzaju ścigi, turystyki, cafe racery czy Beemki:

Po drodze znajduje się również bardzo urokliwe Morro Bay, gdzie często odbywają się różne imprezy. Mi zupełnie przypadkiem udało się załapać na tegoroczny Morro Bay Car Show. Co prawda to są auta, które polecam pooglądać w ich galerii, ale kilka motocykli też było:

Zupełnym przypadkiem trafiłem również na słynny tor wyścigowy Laguna Seca. Co prawda akurat odbywały się lokalne wyścigi samochodowe, ale już za 59 dni na tym właśnie obiekcie odbędzie się runda Mistrzostw Świata Superbike.

To, jak się tam znalazłem to też typowo Amerykańska historia. Przejeżdżałem obok w drodze do Carmel Mission i zobaczyłem logo toru, zjechałem zatem zrobić fotki. Gdy stałem pod tablicą, podeszła do mnie Pani i spytała czy bym jej nie podwiózł na taxi, bo ma ponad milę do przejścia? Oczywiście ją zabrałem. Już w aucie zaczęliśmy rozmawiać skąd jestem itd., a że ona była zagorzałym moto - kibicem, szybko zeszło na Roberta Kubicę. No ja mówię, że też zawsze jeżdżę na Formułę 1 i szkoda, że nie wiedziałem o tych zmaganiach, to bym sobie poszedł pooglądać. Na co przemiła Amerykanka pochodzenia meksykańskiego wręcza mi swoje zaproszenie i mówi, że to jest bilet VIP i wejdę z nim nawet na paddock. W ten oto sposób spełnił się mój American Dream (-:

Byłem w paddocku toru Laguna Seca, oglądałem pracę mechaników zmieniających koła i tankujących bolidy, mijałem kierowców wyścigowych - niestety w większości lokalnych, więc nazwiska nic mi nie mówiły.
Ale gdy zobaczyłem Ferrari z nazwiskiem Giancarlo Fisichella, wiedziałem że mu nie odpuszczę. Tak oto przybiłem piątkę z byłym kierowcą Formuły 1. Całe szczęście, że akurat miałem na sobie buty Puma Ferrari, choć i tak ich widać na wspólnej fotce (-:
3 ETAP - San Francisco
Jakieś 2 lata temu byłem po raz pierwszy w Stanach na wschodnim wybrzeży, m.in. w Nowym Jorku oczywiście. Od pierwszego kontaktu z USA między nami zaiskrzyło, to była czysta miłość. Oczywiście od tamtego powrotu, na ścianie w sypialni wisi ogromne zdjęcie Brooklyn Bridge.
I co ja mam teraz zrobić? Powiem szczerze, że po wizycie w San Francisco, powinienem powiesić na drugiej ścianie plakat z Golden Gate, bo to czym jest Frisco, tego nie da się opisać słowami.

Urok San Francisco polega na tym, iż położone jest między oceanem a kilkoma zatokami.

Ale ważniejsze chyba jest to, że centrum Frisco jest mega pagórkowate.

Słynne ulice San Francisco są naprawdę fascynujące.

Sama jazda po tych ulicach to mega przyjemność, a co dopiero spacery, zimne piwko, żeberka z grilla czy wizyta w Alcatraz.

Wiadomo Golden Gate zna każdy i jest to na pewno najpiękniejsze miejsce w mieście, niezależnie czy patrzysz na niego z zachodniej plaży, czy ze wschodu, czy z północnych pagórków, po prostu powala.

W przeciwieństwie do Los Angeles, po San Francisco jeździ sporo motocykli.

I to zarówno sportowe Ducaty..

Różne choppery..

Poczciwe Harleye..

Ale najwięcej po Frisco jeździ ludzi na cafe racerach..

Z czego 2 na 3 to model Triumph Bonneville

We Frisco trafiłem też na sklep fascynatów Europejskich motocykli

Najbardziej spodobał mi się Norton

Ale prawie wszystkie motocykle mieli fajne.

4 ETAP - parki narodowe
Niestety po 3 dniach opuściłem Frisco i przez Bay Bridge udałem się w kierunku parków narodowych.
Pierwsze na liście było Yosemite, które przywitało mnie śniegiem i temperaturami w okolicach zera. Tutaj przez chwilę cieszyłem się, że nie jadę motocyklem, bo byłoby deja vu sprzed 2 lat w trakcie majówki w Cannes. Ale jak się okazało i w głębokich lasach, kanionach rzek i siedliskach niedźwiedzi, są prawdziwi twardziele:

Kolega na GTR'ze - czy jak to się u nich nazywa Kawasaki Concours - próbował mnie przekonać, że jego motocykl to większy brat mojego Zygzaka (-; Musiałem go uświadomić, że od 2012 roku to już bardziej ZZR - czyli ichniejsza Ninja ZX-14 R - ma większy silnik i raczej jest właśnie big brother'em dla GTR'a. Ale szacunek był, rozmowa trwała bardzo długo. Amerykanie nawet wiedzieli co to jest Polska i że u nas sezon trwa tylko kilka miesięcy. Musieli dobre szkoły pokończyć.
Z Yosemite National Park udałem się do Fresno, gdzie spotkałem tę wesołą parę bikerów:

Kolejny na liście był park z największymi drzewami na świecie, przepięknymi sekwojami. Niestety tam też był śnieg, wilgotno i strasznie zimno. Wyjeżdżając z Giant Sequoia National Monument niestety złapałem lacia i musiałem zmienić samemu koło, bo nie było zasięgu komórek i nie miałem jak wezwać assisstance. Trafiłem do urokliwego miasteczka Visalia, gdzie spędziłem noc w hotelu z basenem, naprawiłem koło w serwisie Firestone i przeprałem sobie ciuchy w tzw. coin laundry, czyli samoobsługowej pralni, z których słyną Stany. Jedno pranie kosztuje 11 x 0,25 $ = 2,75 $ plus do tego suszenie po 0,25 $ za cykl.

Z nową oponą - bo okazało się, że trafiłem mega gwóźdź i nie dało się jej naprawić i trzeba było wymienić - udałem się w kierunku Doliny Śmierci.

Widoki na pustyni powalały. Organizm też był w szoku, bo w ciągu zaledwie kilku godzin z temperatur bliskich zeru, znalazłem się w zasięgu 99 °F = 37 °C.

W Death Valley National Park było sporo motocykli, a nawet dość mało u nas znany Can Am:

Byli też rodacy, oczywiście na Harleyach:

Ale to co najważniejsze w Dolinie Śmierci, to widoki, one po prostu powalają. Już gdy jedzie się Badwater Road do samego Badwater, czyli najgłębszej depresji na półkuli północnej, oczy latają tam i z powrotem jak szalone. Ale gdy wdrapiesz się na Dante's View, to to jest dopiero to. Ja umarłem, po prostu umarłem:

To najpiękniejsze miejsce na Świecie jakie do tej pory odwiedziłem.
5 ETAP - opuszczam Kalifornię
Niestety po Dolinie Śmierci przyszedł czas wyjechać z Kalifornii i tu od razu szok, bo cena paliwa spadła z 4,79 $ / galon do nawet 2,89 $ = ok. 2,32 zł/litr!!! No tak, w Newadzie podatki są dużo mniejsze.

A po co przyjechałem do Newady? Wiadomo... Las Vegas (-:

Ale Vegas nie powaliło mnie na kolana. Jak widać na powyższej focie, napiłem się piwka w Harley Davidson Cafe, pograłem na automatach, pooglądałem sobie słynne kasyna na Strip i tyle. Zupełnie przypadkiem trafiłem też do fabryki Shelby, co było dopełnieniem wizyty w Vegas. Wziąłem kurs na południe.
Po drodze obowiązkowe zwiedzanie Zapory Hoovera - no nie powiem, robi ogromne wrażenie - oraz zachodniego skraju Wielkiego Kanionu.
6 ETAP - Route 66
Wreszcie docieram do Kingman:

Jest już noc, więc ładuję się do Motelu El Trovatore i idę spać. Route 66 będę podziwiał rano.

Dla tego się tutaj przyjeżdża:

Fajny patent z tym malowaniem logo 66 na asfalcie, praktycznie jest to co kilka mil, ale i tak można się zgubić, trzeba bardzo patrzyć na znaki.W Kingman jest kilka fajnych rzeczy, acz obowiązkowo trzeba coś zjeść w Mr. D'z Diner. Klimat jest niepowtarzalny, lata 50-te pełną gębą!

Z Kingman jedzie się piękną krętą Route 66 przez góry do Oatman.

Trzeba uważać, bo droga jest wąska i można skończyć jak ten koleś:

W Oatman warto być koło południa, gdyż wtedy na ulice miasteczka wychodzą osły:

Spotkałem tu sporą wycieczkę Harley'owców:

Ale były też i trajki:

Z Oatman jedziemy dalej już trochę mniej krętą drogą do Topock

W Topock przekraczamy rzekę Kolorado, opuszczamy zatem Arizonę i wracamy na drogi Kalifornii.

Needles to ostatnia atrakcja na Route 66 w tym rejonie, potem zaczyna się pustkowie:

Tak tak, Droga 66 to nie tylko mega atrakcje, ale także to:

Czyli nic. Zatrzymujesz się na chwilę i patrzysz w obie strony a tam tylko asfalt i pustynia:

Są dość długie odcinki totalnej pustki, dlatego jadąc motocyklem bez asekuracji samochodu, warto tankować na każdej, nawet najbardziej obskurnej stacji benzynowej:

Route 66 na długich odcinkach to zwykła, stara i dość poniszczona droga. Jedzie się równolegle do autostrady i PKP:

Spotkamy też sporo miejsc, które są zniszczone, zabite dechami, zamknięte, totalnie na amen:

Po blisko 3-godzinnej pustce dojeżdża się do jednego z kultowych miejsc na Route 66 czyli motelu Roy's w miejscowości Amboy, choć ja tam żadnej wioski nie widziałem:

W Roy's właściwie nie ma nic. Ponieważ duża część Route 66 w tej okolicy jest zamknięta z powodu remontu mostu, nikt tu teraz prawie nie zagląda.
Nikt, z wyjątkiem 2 Francuzów na boskich sprzętach:

Z Amboy znowu jedziemy długie godziny mając za towarzysza tylko pustynię i innych amatorów Route 66. Uważajcie na znaki, by nie zgubić drogi. Za Barstow po prawej nie mińcie czasem w pośpiechu tego oryginlanego ogródka z butelek:

Czy fajnej knajpy dla motocyklistów:

Dokładnie tak jak to mówi na Travel Channel Henry Cole, jadąc Route 66 trzeba uważać by nie zgubić drogi. Mi trafiło się to gdzieś w okolicy San Bernandino, potem na nią wróciłem, by ostatecznie gdzieś 30 mil przed Los Angeles zgubić ją już na dobre.
Czy to były fajne wakacje? BOSSSKIE!
Czy wrócę do USA? NA PEWNO!!
Co będę chciał zobaczyć kolejnym razem? BRYCE, CAŁY WIELKI KANION, DOLINĘ MONUMENTÓW I INNE PARKI NARODOWE W ARIZONIE I UTAH!!!
Alternatywnie? PRZEJECHAĆ CAŁĄ ROUTE 66 NA MOTOCYKLU Z CHICAGO DO LOS ANGELES!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz