Odkąd rok temu wróciliśmy z
Ciżukiem z Rumunii, planowana już była – tj. bardziej
myślano o niej – wyprawa motocyklowa AD 2015. Pierwotnie
plany były dwa: albo Norwegia (Nord Kapp), albo Hiszpania +
ewentualnie Portugalia.
Tak sobie właśnie wyglądały plany, ale nic się w tym temacie nie działo. Ja w międzyczasie zdążyłem solo objechać – niestety samochodem – całą Kalifornię. Temat wrócił gdzieś na początku wakacji, gdy Ciżuk zaczął dopytywać jak wygląda mój kalendarz z dziećmi? No i wstępnie ugadani byliśmy na koniec sierpnia. Ale ni z gruchy, ni z pietruchy, wszystko szlag trafił w lipcu, gdy to Ciżuk postanowił zrobić crash test Superba.

No i zabrali mu prawko, wylądował na L4 itd. Plany wakacyjne poszły się j...ć.!!!
Temat powrócił jakoś tak chyba na początku sierpnia, gdy nagle okazało się, że Ciżuk dostał z powrotem prawko i pomimo kilkutygodniowego L4 i tak bierze na przełomie miesiąca planowany wcześniej urlop. U nas było piękne lato, ludziska nad Bałtykiem zabijali się przy pomocy parawanów o każdy m2 plaży, no było cieplej niż tydzień wcześniej na wakacjach z dziećmi nad Balatonem. Ciżuk upierał się z pomysłem na Formułę 1 połączoną ze zwiedzaniem bądź Belgii (Spa), bądź północnych Włoch (Monza). Mi bardziej odpowiadał pomysł z Italią, lecz nie pasował termin, padło zatem na Belgię.
Wszystko klepnięte, urlop na ostatni tydzień sierpnia podpisany, atmosfera była coraz bardziej podniosła. Na razie nie rezerwowałem noclegów, bo z reguły najlepsze oferty na Bookingu pojawiają się z dnia na dzień.
Plan był jednak taki: Katowice – Praga (CZ) – Rothenburg ob. Der Tauber (D) – Spa (B) – Bruksela – Antwerpia – Gent – Brugia – Katowice. Ciżuk się podniecał, a ja z niepokojem patrzyłem na prognozy pogody. No bo oczywiście gdy siedzisz w robocie, to za oknem jest + 34 °C, ale akurat na wyjazd nad Europę miał nadciągnąć arktyczny chłód, deszcze itd. Zacząłem zatem negocjować z Ciżukiem zmianę planów i delikatnie sugerować wylegiwanie się na plażach Chorwacji, zamiast przecinania w deszczu pół Europy. Trwało to kilka dni, marudził że będziemy jak dwa pedały wylegiwać się nad Adriatykiem. To weź żonę, mówię, będzie klasyczny trójkącik (-;
Koniec końców, poddał się mej woli i padło na Makarską. To już będą nasze 3-cie wspólne moto - wakacje w Chorwacji, choć za każdym razem w innym składzie mocy:
- 2010 (198 KM) Suzuki Bandit 1250 + Honda VFR 750
- 2012 (296 KM) czarny Suzuki Bandit 1250 + Honda VFR 750 + biały Suzuki Bandit 1250
- 2015 (377 KM) Kawasaki ZZR 1400 + BMW K1200S
Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce przekroczymy 0,5 tys. koni mechanicznych i wtedy autostrady Chorwacji będą płakać z bólu (-;
Nie mogliśmy dogadać się czy chcemy tanie mieszkanie daleko od morza, czy droższe tuż nad wodą, po raz pierwszy w życiu jechałem do Chorwacji w ciemno. Wybraliśmy znaną mi bardzo dobrze trasę przez Węgry.

No to wszystko ustalone, jest sobota, godz. 9.oo, czekam na umówionym miejscu spotkania tj. stacji Lotos na A1. Co prawda ostatnie przed granicą jest BP, ale tej stacji należy w wakacje unikać jak ognia, mega kolejki, powolna obsługa, można stracić nawet z 40 minut, bez sensu. Szczerze polecam zatankować na Lotosie, co prawda zrobi się te 20 km więcej w kraju, ale tutaj nigdy nie ma kolejek, nawet w przedostatni weekend wakacji.
Aha, no właśnie, koniec wakacji, ruch może być przeogromny, zobaczymy. Na razie to czekam, czekam.. i czekam.. i czekam.. dzwonię wreszcie, niby minęli już bramki w Sośnicy i zaraz będą. Dobra, są ok. 11.oo, nie jest źle. Może nawet dziś do Chorwacji dojedziemy (-;

Ruszamy, ustalamy średnią przelotową na 150 – 160 km/h, bo Ciżuki mają mocno obładowane BMW K1200S. Już po przekroczeniu Czeskiej granicy widać, że są wakacje, spory ruch, wielu Polaków jedzie do Chorwacji, w końcu dziś sobota, zmiana turnusów. Ale nie jest źle, dopiero przed Brnem jest korek z racji na remont autostrady. Trudno, przeciskamy się jakoś to poboczem, to czasem pod prąd. Miniemy Brno, będzie lepiej, mam nadzieję (-; Pierwsze tankowanie robimy przed granicą Słowacji.

Leci kawusia, gulasz, piciu...

Tuż po ruszeniu z Benziny zaczyna kropić, ale bardzo delikatnie. Pierwszy deszczyk odpuszczamy, ale gdy pojawia się drugi, Ciżuk zjeżdża na parking, bo chce ubierać kondony. Ja nienawidzę jeździć w ortalionie, więc razem z Panią Ciużukową protestujemy, w tej samej chwili deszczyk znika. Wspólnie ustalamy, iż jeśli się mocniej rozpada, to dopiero wtedy się przebierzemy.
Na szczęście tuż za Bratysławą ciemne chmury zostawiamy po prawej, gdzieś tam daleko nad Wiedniem może leje. U nas w kierunku Węgier jest spokój, lecimy dalej. Pogoda ideał, jakieś 21-22 stopnie, na zmianę słonko lub chmurki, jest bosssko!
Przez Węgry idzie nam jak idzie, wiadomo ekspresówka do Szombathely choć już gotowa, jeszcze nie jest otwarta, więc jedziemy zwykłymi drogami, z żalem patrząc na piękną 2-pasmówkę, którą widać od czasu do czasu z boku. Ciżuk już marudzi, że dziury, słaby asfalt itd., trudno musimy się jakoś przebić do autostrady M7 Budapeszt – Zagrzeb. W Szombathely robimy przerwę na obiad.

Po objechaniu kilku centrów handlowych, w centrum miasta znajdujemy fajną burgerownię.

Okolica nie jest za ciekawa, więc parkujemy maszyny na chodniku tuż pod knajpą.

Ależ ten Zygzaczek się prezentuje!

Łącznie 377 KM robi wrażenie.

Ale chyba jeszcze większe wrażenie robią burgery w rozmiarze XXL.

Jest i wifi, zatem z racji na zmierzch, szukamy gdzieś po drodze sensownego noclegu. Wpierw był pomysł na Varażdin, ale ostatecznie pada na Zagrzeb. Dopiero potem, gdy zmarzniemy na autostradzie, okaże się że jednak trzeba było wybrać Varażdin i dojechać do hotelu godzinę wcześniej. Ale teraz tego jeszcze nie wiemy. Tankujemy zatem maszyny i w drogę.

Na M7, jeszcze przed granicą Chorwacji, zjeżdżamy na parking aby ubrać co się da, bo temperatura spadła do + 16 °C. Jeszcze tylko godzinka i będziemy na miejscu, pocieszam wszystkich. Mimo, iż nam zimno, humory wyjątkowo wszystkim dopisują. Tuż przed 22.oo wbijamy do hostelu.

Szybkie meldowanie, spięcie motorów łańcuchem i………. no właśnie, o dziwo nie Karlovaćko, tylko Ożujsko!

Jeszcze nie wiemy, że w Makarskiej będzie podobnie. Dział sprzedaży marki Ożujsko zrobił dobrą robotę przez ostatni rok i wywalił Karlovaćko z większości lokali, stając się wiodącą marką piwa, przynajmniej w miejscowościach turystycznych!
Hostel Radnice w Zagrzebiu jest sympatyczny, chyba nowy. Co prawda pokoje są malutkie, na piętrze wspólne łazienki, a śniadaniem były kanapki z dżemem, ale wszystko jest czyściutkie, obsługa bardzo miła. Wystawiłem im na Bookingu ocenę 8,3. Jeśli kiedyś tam traficie, to pamiętajcie tylko, że po 22.oo nie sprzedadzą Wam już piwa, zamawiajcie więc na zapas!
Niedziela rano, dosiadamy naszych wielkich maszyn i w drogę, południe Chorwacji nas wzywa. Jakieś pół godziny zajmuje nam przejazd przez Zagrzeb, bo hostel był na północnym wschodzie niestety. Na szczęście w niedzielny poranek, ulice świecą pustkami. Dziwne, dopiero co dosiedliśmy maszyn, a już chce nam się spać. Tuż za bramkami robimy zatem pierwszy postój, głównie na dobrą kawę.

Mam kłopot z tankowaniem Zygzaka, za każdym razem przelewam bak i pod motorem jest plama paliwa. Muszę nauczyć się, w którym momencie trzeba odpuścić dalsze tankowanie. W Bandicie tak nie było, tam można było przez 2 minuty ciurkać paliwo aż po krawędź wlewu i nic się nie rozlewało. Bak Kawasaki jest jednak tak zaprojektowany, że przy pierwszym podejściu piany pod korek, trzeba odpuścić, inaczej będzie taka plama.

Z każdym kolejnym km na południe robi się coraz cieplej, ale nie gwałtownie, tak stopień na godzinę przybywa, powolutku acz systematycznie. Za 5-kilometrowym tunelem Sveti Rok trzeba się już rozebrać, jest za ciepło.

Podczas smarowania łańcucha widzę, że niestety na tylnej oponie spod bieżnika wychodzi już powoli warstwa konstrukcyjna.

Niedobrze, nie wrócę na tej gumie do domu, będę musiał szukać serwisu z oponami. Na razie więc, aby oszczędzić środek tylnej opony, odcinek autostrady Zadar – Makarska, pokonuję w permanentnym złożeniu. Wygląda to śmiesznie, ale przynajmniej nie nudzę się na motocyklu (-; Jeszcze tylko tunel Sveti Llija przed wjazdem do Makarskiej i punkt 17:58 jesteśmy na miejscu!

Już przed wjazdem do miasta stoją ludzie z tabliczkami "apartman", więc chyba nie będzie źle. Na cepeenie pytam kasjera czy nie zna jakiś kwater, słyszy to taksówkarzem, który od razu nas zagaduje. Dwa telefony i jest kwatera, ale na 1-szą noc musielibyśmy spać w 3-kę, odpada zatem!
Dzwonię zatem na nr, który dostałem kiedyś od dziewczyny często odwiedzającej Makarską (-: Ilu Was jest? Dobra, czekam na ulicy 500 metrów dalej po prawej, blondynka z telefonem w ręku. Trafiliśmy.

Rzut beretem do morza, spacerkiem do centrum jakieś 15 minut.
Już podczas parkowania zaczepiają nas ludzie. Z Polski przyjechaliście na motocyklach? Jak długo jechaliście? Jakiś Francuz mówi łamanym angielskim, że ma Suzuki GSXR 1000 i że ten mój motocykl to coś jak Hayabusa? Grzecznie mu tłumaczę, że ZZR = Hayabusa Killer (((-:

Negocjujemy z Anicą. Ostatecznie płacimy 35 €/noc za apartament 2-osobowy i 25 € za jedynkę. Chyba nie jest źle, środek sezonu, Makarska, da się przeżyć. I tak jest dużo taniej niż najtańsza oferta na Bookingu.

Prysznic i ruszamy na kolację.

Rano zaczynam Googlować serwisy motocyklowe. Znajduję salon Yamahy gdzieś tam wysoko na zboczach góry. Jadę.

Mogą mieć moją oponę na pojutrze, ale musiałbym ją sobie sam zmienić, bo nie mają w tym tygodniu wolnego mechanika! No szok.
Trudno, proszę by zadzwoniła do jakiegoś serwisu w Splicie czy tam coś mają? Bingo! MOTO BOX ma na stanie moją oponę i są czynni dziś do 17.oo. Wracam do pokoju, ubieram się i walę do Splitu. Oczywiście wybieram drogę wzdłuż wybrzeża Adriatyku.

Po drodze widoki powalają.

Już kiedyś jechałem tą drogą ale dalej na północy, też było pięknie. Jazdę Chorwacką 8-ką można trochę porównać do Kalifornijskiej 1-ki. Morze, góry, coś pięknego! Na tym kawałku najpiękniejszy chyba jest Omiś. Droga biegnie przez centrum miasteczka, most nad piękną zatoką. Bossskie widoki! Tutaj też są mega korki, ja jadę a samochody w drugą stronę stoją przez jakieś 5 km. W Splicie troszkę krążę, ale w końcu trafiam.

Pod serwisem kilka motocykli, lokalsi oraz turyści, tym razem ze Szwecji.

Koleś ogląda moje opony i dziwi się dlaczego do takiego motocykla dałem mega sportowe ogumienie, przecież to nie jest szlifierka?

Mówię, że to fabryczne gumy i pewnie zmieniłbym na inne. Koleś proponuje mi Pirelli Angel ST, które są tańsze a wytrzymają co najmniej 2 x taki przebieg jak moje Bridgestone Battlax S20R Hypersport. Co ciekawe koledzy z forum też polecają właśnie Angel ST. Pytam o ceny. Bridgestone 1240 kun opona tył + wymiana 110 kun, Pirelli 1210 tył i chyba 790 przód - jeśli dobrze pamiętam - porównywalnie zatem z tym co u nas. Jaki przebieg pyta?

8829 km? Człowieku, to Ty jeździsz bardzo delikatnie, taka guma w ponad 200-konnym motorze potrafi umrzeć po 3 tys.
Przez sekundę decyduję się na komplet aniołków, ale po chwili przychodzi refleksja, że trochę szkoda jeszcze tego przodu, bo pociągnie spokojnie jakieś 10 tys. Koniec końców, biorę nowego Bridgestone’a, oddaję kluczyki i udaję się na spacer po Splicie do pobliskiej pizzerii.
Jak widać na poniższej focie, nawet w cudownej Chorwacji trafiają się w centrum takie slamsy.

Po, nie powiem, dość ciężkim spacerze – no bo idąc w czarnych ciuchach motocyklowych 20 minut w Chorwackim słońcu, trudno mówić o przyjemności – docieram do miłego lokalu. Jest wifi, jest klimatyzacja, zamawiam podwójną zimną Pepsi i małą pizzę 4 sery (-:

Przy stoliku obok siedzi młoda para, której Honda CBR 1000 RR poszła na zmianę gumy przed moim Zygzakiem, mam więc sporo czasu. Pizza jest taka sobie, za to ketchup mega, opakowanie 1,4 kg! Starczy mi na pewno.
Odbieram sobie @, wrzucam kilka fotek na Twittera, rozglądam się po lokalu, dobra nikogo obok nie ma…… ściągam buty…….co za ulga ((-:
Po jakiejś 1,5 godzinie wracam do MOTO BOXU. Zygzak jeszcze stoi na podnośniku, ale ledwo siadam na zimnych kamiennych schodach, wołają mnie do kasy, moto jest gotowe!

Cóż to za różnica! Stara opona...

I nowa, moja nowiutka oponka, taka fajna, taka nowa, taka fajna i taka nowa...

Sięgam po kompresor i chcę sprawdzić ciśnienie z przodu. „What are you doing?!” słyszę podniesionym głosem. No chcę sprawdzić ciśnienie. „It’s checked in both tires, don’t worry, we know our job!”. Dziękuję zatem i zmiatam do Makarskiej. Fajnie prowadzić warsztat motocyklowy z takim widokiem.

Wracam znowu Transadriatyką, coś pięknego.

To jest to, o czym w którymś z poradników wspominał Paweł z Interameryka.com. Trzeba wiedzieć, w którym kierunku jechać, bo droga czasem wygląda zupełnie inaczej, gdy jedziesz z punktu A do punktu B, niż z punktu B do punktu A. Ważna też jest pora dnia, bo niektóre miejsca powinno się zwiedzać przy wschodzie słońca, podczas gdy inne właśnie przy zachodzie. Chorwacka 8-ka jest jedną z takich dróg właśnie, którą powinno się przejechać w dwie strony.

Po południu udaje mi się jeszcze złapać ostatnie promienie słońca na plaży.

Zachód nad Adriatykiem to coś pięknego.

Ludzie uprawiają parasailing.

Albo po prostu kąpią się w ciepłym morzu.

Dobra, idziemy na kolację.

Mniam, mniam, mniam.

Kilka dni motory stały grzecznie pod dachem, a my rozkoszowaliśmy się urokami Makarskiej.

Właśnie, co oferuje turystom Makarska?
Atrakcje Makarskiej - część I
Przede wszystkim przepiękne widoki na góry leżące tuż obok plaży.

Cudowne zachody słońca, góry wyglądają wtedy jakby płonęły.

Czystą wodę, przynajmniej z rana ()-:

W szczycie sezonu, niestety tłumy turystów, ale na szczęście nikt tu nie rozkłada rano parawanów (-;

Przepiękne widoki z gór na morze.

W centrum wieczorem są korki )-:

Dobrze zaopatrzone sklepy i stacje.

Ogrom restauracji i barów, serwujących zarówno junk & fast food – uwaga nie jest tanio – jak i przepyszne dania z owoców morza. Aby trafić do dobrej knajpy, dobrze posłużyć się aplikacją Tripadvisor, bo naprawdę tuż obok siebie zlokalizowane są syfiaste lokale serwujące pizzę z mikrofalówki oraz takie, w których stoliki trzeba rezerwować, bo w porze obiadu czy kolacji nie da się po prostu wejść z ulicy.
Z tych, które udało mi się odwiedzić, mogę polecić „Salty Sweet” na północnej części deptaku, kawałek jeszcze za Hotelem Dalmacija. Jadłem tam przepysznego okonia morskiego (sea bass). Natomiast przy głównej plaży najczęściej stołowaliśmy się w barze „XXL”, może nie rzucało na kolana, ale wszystko było świeże i niezbyt drogie. Ulubionym daniem były malutkie rybki.

Będąc na plaży nie trzeba martwić się o głód czy pragnienie. Po plaży chodzi wielu handlarzy z różnego rodzaju jedzeniem, pływa też łódka ze świeżymi owocami.

Poza tym deptak jest prawie na samej plaży, zatem zawsze można zjeść jakąś rybkę (-;

Lub napić się mrożonej kawy.

Tudzież zimnego radlera.

Atrakcje Makarskiej - część II
Jedną z atrakcji są rejsy statkami - imprezowniami.

Można w ich trakcie pooglądać wyspy od strony morza.

Statek zawija do małych portów.

Mija skały.

Małe miasteczka.

Makarska widziana z wody też jest inna.

Wszędzie pełno stateczków..

Samolotów..

Motorówek..

Katamaranów..

Podczas 1,5-godzinnego postoju w miasteczku Bol na wyspie Brać, udajemy się tramwajem wodnym na plażę Zlatni Rat, która z lotu ptaka jest przecudowna i uchodzi za jedną z 20 najładniejszych plaży Świata.

Gdy jednak jest się na niej, to nie robi już tak ogromnego wrażenia. Woda jest jednak kryształowa.

Wracamy późnym popołudniem.

Cały rejs trwa jakieś 9-10 godzin i jeśli lubicie suto zakrapiane imprezy w stylu disco polo, na których 150-kilowi kolesie tańczą bez koszulek na stołach ze 100-kilowymi paniami w bikini, to musicie koniecznie się wybrać! Koszt to około 200 kun. W cenie jest rakija, wino, napoje i woda, ale są to ilości limitowane, które roznoszą „kelnerzy” rozlewając przynależne porcje do małych plastikowych kubeczków. Wino to też nie Chardonnay czy choć Carlo Rossi, ale jakieś domowe fermenty, po pierwszych łykach których wykręca gębę jak po bimbrze mojego Ojca na studiach (-;

Aaaa, jeszcze jedno, rano przed wyjazdem zjedzcie dobre śniadanie, bo obiad jest dość późno i połowę imprezy pije się na pusty żołądek niestety.

Choć z drugiej strony, szybciej się człowiek wstawia tak na czczo. Nie wszyscy wytrzymują takie tempo picia ()-:

Za piwo trzeba płacić 18 kun, ale jak się ma głowę na karku, to można zabrać sobie zimny browar z domu, a potem w trakcie 2 postojów, dokupić kolejne w sklepiku w jakimś miasteczku.
Atrakcje Makarskiej - część III
Jedną z pozycji obowiązkowych, będąc w Makarskiej, jest Rezerwat Biokovo, w którym znajduje się góra Sveti Jure, na którą prowadzi bardzo trudna droga.

Szykujemy zatem Zygzaka i w drogę.

Choć to ledwie 30 km, jedzie tam się godzinę.

Startujemy spod domu i wylatujemy z Makarskiej na południe, na ostatnich światłach odbijając na wschód w kierunku Bośni i Hercegowiny. Droga powoli zaczyna wspinać się do góry.

Widoczki są ciekawe, na dole morze.

A przed nami wysokie góry.

Gdzieś tam daleko widać tunel, jadąc tam pomyliłem drogę, ale widoczki były tego warte.

Aby wjechać do rezerwatu, trzeba pilnować znaków „Sv. Jure”, wjazd jest jakieś 6 km za Makarską po lewej stronie.

Na początku jest delikatnie pod górę wśród drzew, trzeba jednak przygotować się na 180-stopniowe serpentyny i uważać na nawierzchnię, jest sporo piasku i gruzu. Mijamy miejsca widokowe. Warto się już tutaj zatrzymać na chwilę.

Są piękne widoczki zarówno na Makarską.

Jak i na góry.

Dobrze tak zaplanować podróż by na szczycie, bądź podczas zjazdu załapać się na zachód słońca.

Po chwili spokojnej drogi zaczyna się ostry wjazd pod górę z licznymi serpentynami. Droga przypomina trochę Rumuńską Transfogarską, choć jest węższa i dużo bardziej stroma.

Po drodze są piękne widoki, lecz trzeba uważać i skoncentrować się na samej drodze, mały błąd i lecimy w mega przepaść.

Niektóre zakręty są tak wąskie i zasłonięte, że trzeba jechać na 1-ce by nie spotkać się z kimś jadącym z naprzeciwka. Po godzince jesteśmy na miejscu.

1762 metry n.p.m., to tak jakby motocyklem wjechać na Babią Górę (-:

Jest tak stromo, że zabezpieczam koła Zygzaka kamieniami, tak na wszelki wypadek ()-:

Widoki powalają.

Zarówno patrząc na wschód.

Jak i na zachód.

Pięknie. Zastanawiam się tylko jak ja teraz zjadę na dół? Nie ukrywam, jest lekki stresik.

Tutaj u góry jest dużo chłodniej, różnica temperatur wynosi ponad 10 stopni w stosunku do tego, co jest na dole w Makarskiej. Ubieram ortalion.

I zjeżdżam w dół. Kusi by odkręcić manetkę, ale złota zasada mówi, że z góry zjeżdżamy na tym samym biegu, na jakim na nią wjeżdżaliśmy, dla bezpieczeństwa. Trzymam się więc głównie 2-go i 3-go biegu. Po drodze zatrzymuję się ponownie na jednym z miejsc widokowych.

Lokalsi jedzący kolację pytają mnie co znaczy „Five Finger” na mojej koszulce? Bo gdybym kiedyś był w Nepalu, to jest tam super knajpa, która tak się właśnie nazywa. Mówię, że to niestety nie ten lokal, ale logo amerykańskiej kapeli Five Finger Death Punch.

Na samym dole pozwalam sobie wrzucić 5-ty bieg, ale tylko na chwilę.

Cała wycieczka trwa około 3 godzin, ręce po niej strasznie bolą, bo droga jest trudna i jedzie się 80% trasy na 2-gim biegu, ale warto się wybrać.
Atrakcje Makarskiej - część IV
To różnego rodzaju sporty. O świcie - najlepiej przed godz. 7:50 - można biegać wzdłuż wybrzeża, pustym jeszcze wtedy deptakiem, od południa aż północne krańce Makarskiej.

Widok spokojnego Adriatyku rankiem jest cudowny.

Na północy trafia się na dzikie plaże w super zatoczkach.

Tam woda jest krystalicznie czysta, nie to co na miejskich plażach.

Biega się wśród drzew.

Ważne jest aby skończyć trening najpóźniej ok. 7:50, bo mniej więcej wtedy wychodzi słońce zza gór i bardzo szybko robi się nieprzyjemnie gorąco. I wtedy trzeba już zanurkować do morza.

Na plaży również można uprawiać różnego rodzaju „sporty”. Dla dzieci są pływające łódko – zjeżdżalnie, podobnie jak nad Balatonem.

Albo pływające parki wodne.

Można pośmigać na wodnym skuterze albo polatać na parasailingu.
Robiłem to pierwszy - i ostatni - raz w życiu. Tu widać co prawda, gdy startujemy z łódki, ale w maksymalnym momencie lecieliśmy prawie 300 metrów nad wodą, nie powiem, bałem się przez pierwsze 2 minuty strasznie!

Atrakcje Makarskiej - część V
To oczywiście życie nocne, które najlepiej rozpocząć romantycznym spacerem w blasku księżyca.

Makarska nocą oferuje urokliwe zakątki wśród wąskich uliczek w centrum.

Dyskoteki, na których alkohol leje się strumieniami. Ludzie tańczą, tulą się do siebie i……. nic Wam więcej nie powiem…. muszę zostawić coś dla siebie ((((-:
W każdym bądź razie, nazajutrz na plaży widać kto imprezował ostro poprzedniej nocy. Przodują w tym niestety nasi rodacy, których zachowania na kacu nad wodą wolałbym nie komentować. Powiem krótko, wstyd mi było, że jestem Polakiem!
No i tak oto upłynął tydzień na Riwierze Makarskiej. Czy warto tam jeździć? Pewnie raz w życiu tak, ale od takich wielkich i zatłoczonych metropolii turystycznych, osobiście wolę małe Chorwackie wioski, których kilka odwiedziłem rok temu.
Jest sobota rano, pakujemy się zatem.

Żegnaj Makarska.

I w drogę do domu.

No tak, ostatni weekend wakacji, można się było spodziewać mega ruchu na drogach. Jeszcze przed tunelem Sveti Rok zaczyna się pierwszy korek. Wypadek, myślimy i zjeżdżamy na cepeen. Zong! Kurcze, no ale żeby korki były też na stacjach benzynowych?

Podejmujemy próbę zaoszczędzenia czasu i podjeżdżamy 2 motorami pod jeden dystrybutor, ale pompa - a może jakiś skrupulatny pracownik z tajemniczym guzikiem - okazuje się szybszy od nas i odcina dopływ PB95, gdy przekładamy wąż z jednego baku do drugiego. Trudno, każde tankowanie potrwa jakieś 20 minut dłużej, niż zazwyczaj.

Pan Ciżuk musi dobrze zjeść, więc dochodzi kolejne 20 minut.

Maszyny spisują się rewelacyjnie. Czasem trudno jednak znaleźć na stacji miejsce do zaparkowania motorów w cieniu.

Jest mega, mega, mega gorąco. Rano temperatura rośnie w tempie kilku stopni na godzinę i koło południa jest już + 33 °C. Opony są tak rozgrzane, że gdy ich dotykasz, ręka przykleja się do gumy. Przynajmniej jedzie się bezpiecznie, bo trzymanie w zakrętach jest bardzo pewne. A potrzebujemy tego, bo ruch jest tak ogromny, że trzeba robić slalom między autami oboma pasami, by nie utknąć za jakaś osobówką czy kamperem.
Część kierowców jest chyba zmęczona ruchem i upałem, bo nie wiedzieć czemu, kilka razy próbują zepchnąć nas z drogi. Najgorszy jednak okazuje się ksiądz z Rijeki, który swoją szarą Corollą z 3 razy wpychał się między mnie, jadącego lewym pasem, a wyprzedzane przeze mnie auto na prawym pasie. No paranoja jakaś? Gdy zobaczyłem go kątem oka po raz pierwszy, przez myśl przeszło mi, aby kopnąć go w lusterko, co by się człowiek nauczył jeździć, ale gdy spostrzegłem koloratkę, odebrało mi wszelkie chęci. Po kilku podobnych próbach, zwolniłem i puściłem go przodem, szkoda nerwów na takiego debila.
Przed Zagrzebiem oczywiście ogromny korek na bramkach, ale spodziewając się tego odbiliśmy w porę na prawo na pasy dla obsługi elektronicznych opłat, gdzie również można płacić kartami kredytowymi. Biedni nieświadomi turyści stracili pewnie blisko godzinę w tym korku, jak nic. A wystarczyłoby patrzyć na znaki i zjechać na pasy „credit card”.
Za Zagrzebiem robi się też luźniej, dużo mniej ludzi wybiera drogę przez Węgry. Większość turystów jedzie na Słowenię i potem dalej przez Austrię. Robimy postój na pierwszym cepeenie w Madziarowie. Przez chwilę pojawia się pomysł na Budapeszt, ale ostatecznie górę bierze rozsądek, no i zmęczenie, szukamy noclegu gdzieś nad zachodnim brzegiem Balatonu.
Spotykamy się tutaj ponownie - chyba na 3 stacji z rzędu - z Węgierską bajkerką, samotnie podróżującą z Chorwacji na prześlicznej Aprilii Mana 850. Laska ma tak na oko blisko 50-kę, spocona jest jak my, bo też jedzie w pełnym omundurowaniu, ale jakoś się nas chyba wstydzi i nie zagaduje... może po prostu śmierdzi już tak mocno jak my (((-;

Wieczorem wbijamy na nocleg w Keszthely nad Balatonem.

W tym samym hotelu nocuje kolega ze Słowacji na Hondzie VFR. Przy naszych kolosach, mała Honda wygląda trochę jak zabawka (-;

Szybki prysznic i lecimy na deptak, zjeść gulasz i upoić się zimnym Dreher’em (-:

Rano, tj. wczesnym popołudniem bardziej, powoli pakujemy motory.

Bierzemy kierunek na Gyor i jakąś godzinkę przebijamy się bocznymi drogami przez Węgierskie wioski.
W jednej z nich kierowca srebrnego Forda sprawdza mój refleks i hamulce, wyjeżdżając z podporządkowanej drogi wprost przed mojego Zygzaka. Ale dokładnie tak jak to opisali w moim ulubionym teście koledzy z Południowoafrykańskiego The Bike Show, ogromne tarcze Nissin’a świetnie działają w Zygzaku!
Cali i zdrowi wbijamy wreszcie w Gyor na autostradę M1 i robimy postój – jak zwykle – na stacji MOL tuż przed granicą. Nasze sportowe maszyny są tak zapakowane, że dziwnie upodobniły się do tego pomarańczowego Austriaka (-;

Podobnie było na stacji w Czechach, ktoś rozróżni który to hyper-bike, a który turystyczny GS? ((-;

Ciżuniu niestety znowu musi wymieniać żarówkę w Biemdablju.

Jedziemy bardzo powoli, jest ciągle tak gorąco, że z trudem wytrzymujemy w naszych uniformach. Nie pomaga otworzenie wszystkich wywietrzników, podniesienie szybki w kasku, czy rozpięcie kurtki pod szyją. Gdy termometr w motocyklu pokazuje ponad + 30 °C przez bite kilkanaście godzin, jazda jest trudna i ciężko się skoncentrować. Wolę jednak to, niż deszcz i 15 stopni, dlatego nie narzekam i pochłaniam każdy km z uśmiechem na twarzy. Co prawda uśmiech znika na chwilę, gdy stajesz na stacji i czujesz sam swój zapach, ale… no właśnie, ale przecież zaraz jedziesz dalej i wszystko wywiewa wiaterek ((-:
Przybijamy z Ciżukami żółwiki na skrzyżowaniu A1 z A4, a po chwili wbijam do garażu.

Zygzak spisał się świetnie, podobnie kufer i worek.

Zrobiliśmy 2693 km, zjedliśmy jakieś 15 kg ryb i kilka kebabów, wypiliśmy po 40-50 piw na łeb, głównie Ożujsko.
Podczas tego wyjazdu zrobiłem też mały test spalania, który niejako potwierdził teorię kolegów z zzr1400.pl, iż Zygzak spala mniej na mapie zapłonu F (Full). Jadąc tam, większość trasy miałem mapę L (Low) i tylko na skrócie przez Węgry włączyłem F. Spalanie wyszło 5,9 litra/100 km. Na miejscu spalanie podskoczyło momentalnie do 6,0. Przyczyną tego było zapewne wspinanie się na Sveti Jure na niskich biegach. Ruszając z Makarskiej w drogę do domu, wyzerowałem komputer i całą trasę jechałem na mapie F. Jak widać, tym razem komp pokazał 5,8 litra, więc troszkę mniej. Różnica jest jednak kosmetyczna.

Czas się rozpakować, zrobić pranie, przygotować na jutro do pracy. Ciekawe jak długo Kawasaki będzie teraz tak stało w garażu, bo za tydzień niby ma przyjść jesień?

Już tęsknię za Chorwacją..
Tak sobie właśnie wyglądały plany, ale nic się w tym temacie nie działo. Ja w międzyczasie zdążyłem solo objechać – niestety samochodem – całą Kalifornię. Temat wrócił gdzieś na początku wakacji, gdy Ciżuk zaczął dopytywać jak wygląda mój kalendarz z dziećmi? No i wstępnie ugadani byliśmy na koniec sierpnia. Ale ni z gruchy, ni z pietruchy, wszystko szlag trafił w lipcu, gdy to Ciżuk postanowił zrobić crash test Superba.

No i zabrali mu prawko, wylądował na L4 itd. Plany wakacyjne poszły się j...ć.!!!
Temat powrócił jakoś tak chyba na początku sierpnia, gdy nagle okazało się, że Ciżuk dostał z powrotem prawko i pomimo kilkutygodniowego L4 i tak bierze na przełomie miesiąca planowany wcześniej urlop. U nas było piękne lato, ludziska nad Bałtykiem zabijali się przy pomocy parawanów o każdy m2 plaży, no było cieplej niż tydzień wcześniej na wakacjach z dziećmi nad Balatonem. Ciżuk upierał się z pomysłem na Formułę 1 połączoną ze zwiedzaniem bądź Belgii (Spa), bądź północnych Włoch (Monza). Mi bardziej odpowiadał pomysł z Italią, lecz nie pasował termin, padło zatem na Belgię.
Wszystko klepnięte, urlop na ostatni tydzień sierpnia podpisany, atmosfera była coraz bardziej podniosła. Na razie nie rezerwowałem noclegów, bo z reguły najlepsze oferty na Bookingu pojawiają się z dnia na dzień.
Plan był jednak taki: Katowice – Praga (CZ) – Rothenburg ob. Der Tauber (D) – Spa (B) – Bruksela – Antwerpia – Gent – Brugia – Katowice. Ciżuk się podniecał, a ja z niepokojem patrzyłem na prognozy pogody. No bo oczywiście gdy siedzisz w robocie, to za oknem jest + 34 °C, ale akurat na wyjazd nad Europę miał nadciągnąć arktyczny chłód, deszcze itd. Zacząłem zatem negocjować z Ciżukiem zmianę planów i delikatnie sugerować wylegiwanie się na plażach Chorwacji, zamiast przecinania w deszczu pół Europy. Trwało to kilka dni, marudził że będziemy jak dwa pedały wylegiwać się nad Adriatykiem. To weź żonę, mówię, będzie klasyczny trójkącik (-;
Koniec końców, poddał się mej woli i padło na Makarską. To już będą nasze 3-cie wspólne moto - wakacje w Chorwacji, choć za każdym razem w innym składzie mocy:
- 2010 (198 KM) Suzuki Bandit 1250 + Honda VFR 750
- 2012 (296 KM) czarny Suzuki Bandit 1250 + Honda VFR 750 + biały Suzuki Bandit 1250
- 2015 (377 KM) Kawasaki ZZR 1400 + BMW K1200S
Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce przekroczymy 0,5 tys. koni mechanicznych i wtedy autostrady Chorwacji będą płakać z bólu (-;
Nie mogliśmy dogadać się czy chcemy tanie mieszkanie daleko od morza, czy droższe tuż nad wodą, po raz pierwszy w życiu jechałem do Chorwacji w ciemno. Wybraliśmy znaną mi bardzo dobrze trasę przez Węgry.

No to wszystko ustalone, jest sobota, godz. 9.oo, czekam na umówionym miejscu spotkania tj. stacji Lotos na A1. Co prawda ostatnie przed granicą jest BP, ale tej stacji należy w wakacje unikać jak ognia, mega kolejki, powolna obsługa, można stracić nawet z 40 minut, bez sensu. Szczerze polecam zatankować na Lotosie, co prawda zrobi się te 20 km więcej w kraju, ale tutaj nigdy nie ma kolejek, nawet w przedostatni weekend wakacji.
Aha, no właśnie, koniec wakacji, ruch może być przeogromny, zobaczymy. Na razie to czekam, czekam.. i czekam.. i czekam.. dzwonię wreszcie, niby minęli już bramki w Sośnicy i zaraz będą. Dobra, są ok. 11.oo, nie jest źle. Może nawet dziś do Chorwacji dojedziemy (-;

Ruszamy, ustalamy średnią przelotową na 150 – 160 km/h, bo Ciżuki mają mocno obładowane BMW K1200S. Już po przekroczeniu Czeskiej granicy widać, że są wakacje, spory ruch, wielu Polaków jedzie do Chorwacji, w końcu dziś sobota, zmiana turnusów. Ale nie jest źle, dopiero przed Brnem jest korek z racji na remont autostrady. Trudno, przeciskamy się jakoś to poboczem, to czasem pod prąd. Miniemy Brno, będzie lepiej, mam nadzieję (-; Pierwsze tankowanie robimy przed granicą Słowacji.

Leci kawusia, gulasz, piciu...

Tuż po ruszeniu z Benziny zaczyna kropić, ale bardzo delikatnie. Pierwszy deszczyk odpuszczamy, ale gdy pojawia się drugi, Ciżuk zjeżdża na parking, bo chce ubierać kondony. Ja nienawidzę jeździć w ortalionie, więc razem z Panią Ciużukową protestujemy, w tej samej chwili deszczyk znika. Wspólnie ustalamy, iż jeśli się mocniej rozpada, to dopiero wtedy się przebierzemy.
Na szczęście tuż za Bratysławą ciemne chmury zostawiamy po prawej, gdzieś tam daleko nad Wiedniem może leje. U nas w kierunku Węgier jest spokój, lecimy dalej. Pogoda ideał, jakieś 21-22 stopnie, na zmianę słonko lub chmurki, jest bosssko!
Przez Węgry idzie nam jak idzie, wiadomo ekspresówka do Szombathely choć już gotowa, jeszcze nie jest otwarta, więc jedziemy zwykłymi drogami, z żalem patrząc na piękną 2-pasmówkę, którą widać od czasu do czasu z boku. Ciżuk już marudzi, że dziury, słaby asfalt itd., trudno musimy się jakoś przebić do autostrady M7 Budapeszt – Zagrzeb. W Szombathely robimy przerwę na obiad.

Po objechaniu kilku centrów handlowych, w centrum miasta znajdujemy fajną burgerownię.

Okolica nie jest za ciekawa, więc parkujemy maszyny na chodniku tuż pod knajpą.

Ależ ten Zygzaczek się prezentuje!

Łącznie 377 KM robi wrażenie.

Ale chyba jeszcze większe wrażenie robią burgery w rozmiarze XXL.

Jest i wifi, zatem z racji na zmierzch, szukamy gdzieś po drodze sensownego noclegu. Wpierw był pomysł na Varażdin, ale ostatecznie pada na Zagrzeb. Dopiero potem, gdy zmarzniemy na autostradzie, okaże się że jednak trzeba było wybrać Varażdin i dojechać do hotelu godzinę wcześniej. Ale teraz tego jeszcze nie wiemy. Tankujemy zatem maszyny i w drogę.

Na M7, jeszcze przed granicą Chorwacji, zjeżdżamy na parking aby ubrać co się da, bo temperatura spadła do + 16 °C. Jeszcze tylko godzinka i będziemy na miejscu, pocieszam wszystkich. Mimo, iż nam zimno, humory wyjątkowo wszystkim dopisują. Tuż przed 22.oo wbijamy do hostelu.

Szybkie meldowanie, spięcie motorów łańcuchem i………. no właśnie, o dziwo nie Karlovaćko, tylko Ożujsko!

Jeszcze nie wiemy, że w Makarskiej będzie podobnie. Dział sprzedaży marki Ożujsko zrobił dobrą robotę przez ostatni rok i wywalił Karlovaćko z większości lokali, stając się wiodącą marką piwa, przynajmniej w miejscowościach turystycznych!
Hostel Radnice w Zagrzebiu jest sympatyczny, chyba nowy. Co prawda pokoje są malutkie, na piętrze wspólne łazienki, a śniadaniem były kanapki z dżemem, ale wszystko jest czyściutkie, obsługa bardzo miła. Wystawiłem im na Bookingu ocenę 8,3. Jeśli kiedyś tam traficie, to pamiętajcie tylko, że po 22.oo nie sprzedadzą Wam już piwa, zamawiajcie więc na zapas!
Niedziela rano, dosiadamy naszych wielkich maszyn i w drogę, południe Chorwacji nas wzywa. Jakieś pół godziny zajmuje nam przejazd przez Zagrzeb, bo hostel był na północnym wschodzie niestety. Na szczęście w niedzielny poranek, ulice świecą pustkami. Dziwne, dopiero co dosiedliśmy maszyn, a już chce nam się spać. Tuż za bramkami robimy zatem pierwszy postój, głównie na dobrą kawę.

Mam kłopot z tankowaniem Zygzaka, za każdym razem przelewam bak i pod motorem jest plama paliwa. Muszę nauczyć się, w którym momencie trzeba odpuścić dalsze tankowanie. W Bandicie tak nie było, tam można było przez 2 minuty ciurkać paliwo aż po krawędź wlewu i nic się nie rozlewało. Bak Kawasaki jest jednak tak zaprojektowany, że przy pierwszym podejściu piany pod korek, trzeba odpuścić, inaczej będzie taka plama.

Z każdym kolejnym km na południe robi się coraz cieplej, ale nie gwałtownie, tak stopień na godzinę przybywa, powolutku acz systematycznie. Za 5-kilometrowym tunelem Sveti Rok trzeba się już rozebrać, jest za ciepło.

Podczas smarowania łańcucha widzę, że niestety na tylnej oponie spod bieżnika wychodzi już powoli warstwa konstrukcyjna.

Niedobrze, nie wrócę na tej gumie do domu, będę musiał szukać serwisu z oponami. Na razie więc, aby oszczędzić środek tylnej opony, odcinek autostrady Zadar – Makarska, pokonuję w permanentnym złożeniu. Wygląda to śmiesznie, ale przynajmniej nie nudzę się na motocyklu (-; Jeszcze tylko tunel Sveti Llija przed wjazdem do Makarskiej i punkt 17:58 jesteśmy na miejscu!

Już przed wjazdem do miasta stoją ludzie z tabliczkami "apartman", więc chyba nie będzie źle. Na cepeenie pytam kasjera czy nie zna jakiś kwater, słyszy to taksówkarzem, który od razu nas zagaduje. Dwa telefony i jest kwatera, ale na 1-szą noc musielibyśmy spać w 3-kę, odpada zatem!
Dzwonię zatem na nr, który dostałem kiedyś od dziewczyny często odwiedzającej Makarską (-: Ilu Was jest? Dobra, czekam na ulicy 500 metrów dalej po prawej, blondynka z telefonem w ręku. Trafiliśmy.

Rzut beretem do morza, spacerkiem do centrum jakieś 15 minut.
Już podczas parkowania zaczepiają nas ludzie. Z Polski przyjechaliście na motocyklach? Jak długo jechaliście? Jakiś Francuz mówi łamanym angielskim, że ma Suzuki GSXR 1000 i że ten mój motocykl to coś jak Hayabusa? Grzecznie mu tłumaczę, że ZZR = Hayabusa Killer (((-:

Negocjujemy z Anicą. Ostatecznie płacimy 35 €/noc za apartament 2-osobowy i 25 € za jedynkę. Chyba nie jest źle, środek sezonu, Makarska, da się przeżyć. I tak jest dużo taniej niż najtańsza oferta na Bookingu.

Prysznic i ruszamy na kolację.

Rano zaczynam Googlować serwisy motocyklowe. Znajduję salon Yamahy gdzieś tam wysoko na zboczach góry. Jadę.

Mogą mieć moją oponę na pojutrze, ale musiałbym ją sobie sam zmienić, bo nie mają w tym tygodniu wolnego mechanika! No szok.
Trudno, proszę by zadzwoniła do jakiegoś serwisu w Splicie czy tam coś mają? Bingo! MOTO BOX ma na stanie moją oponę i są czynni dziś do 17.oo. Wracam do pokoju, ubieram się i walę do Splitu. Oczywiście wybieram drogę wzdłuż wybrzeża Adriatyku.

Po drodze widoki powalają.

Już kiedyś jechałem tą drogą ale dalej na północy, też było pięknie. Jazdę Chorwacką 8-ką można trochę porównać do Kalifornijskiej 1-ki. Morze, góry, coś pięknego! Na tym kawałku najpiękniejszy chyba jest Omiś. Droga biegnie przez centrum miasteczka, most nad piękną zatoką. Bossskie widoki! Tutaj też są mega korki, ja jadę a samochody w drugą stronę stoją przez jakieś 5 km. W Splicie troszkę krążę, ale w końcu trafiam.

Pod serwisem kilka motocykli, lokalsi oraz turyści, tym razem ze Szwecji.

Koleś ogląda moje opony i dziwi się dlaczego do takiego motocykla dałem mega sportowe ogumienie, przecież to nie jest szlifierka?

Mówię, że to fabryczne gumy i pewnie zmieniłbym na inne. Koleś proponuje mi Pirelli Angel ST, które są tańsze a wytrzymają co najmniej 2 x taki przebieg jak moje Bridgestone Battlax S20R Hypersport. Co ciekawe koledzy z forum też polecają właśnie Angel ST. Pytam o ceny. Bridgestone 1240 kun opona tył + wymiana 110 kun, Pirelli 1210 tył i chyba 790 przód - jeśli dobrze pamiętam - porównywalnie zatem z tym co u nas. Jaki przebieg pyta?

8829 km? Człowieku, to Ty jeździsz bardzo delikatnie, taka guma w ponad 200-konnym motorze potrafi umrzeć po 3 tys.
Przez sekundę decyduję się na komplet aniołków, ale po chwili przychodzi refleksja, że trochę szkoda jeszcze tego przodu, bo pociągnie spokojnie jakieś 10 tys. Koniec końców, biorę nowego Bridgestone’a, oddaję kluczyki i udaję się na spacer po Splicie do pobliskiej pizzerii.
Jak widać na poniższej focie, nawet w cudownej Chorwacji trafiają się w centrum takie slamsy.

Po, nie powiem, dość ciężkim spacerze – no bo idąc w czarnych ciuchach motocyklowych 20 minut w Chorwackim słońcu, trudno mówić o przyjemności – docieram do miłego lokalu. Jest wifi, jest klimatyzacja, zamawiam podwójną zimną Pepsi i małą pizzę 4 sery (-:

Przy stoliku obok siedzi młoda para, której Honda CBR 1000 RR poszła na zmianę gumy przed moim Zygzakiem, mam więc sporo czasu. Pizza jest taka sobie, za to ketchup mega, opakowanie 1,4 kg! Starczy mi na pewno.
Odbieram sobie @, wrzucam kilka fotek na Twittera, rozglądam się po lokalu, dobra nikogo obok nie ma…… ściągam buty…….co za ulga ((-:
Po jakiejś 1,5 godzinie wracam do MOTO BOXU. Zygzak jeszcze stoi na podnośniku, ale ledwo siadam na zimnych kamiennych schodach, wołają mnie do kasy, moto jest gotowe!

Cóż to za różnica! Stara opona...

I nowa, moja nowiutka oponka, taka fajna, taka nowa, taka fajna i taka nowa...

Sięgam po kompresor i chcę sprawdzić ciśnienie z przodu. „What are you doing?!” słyszę podniesionym głosem. No chcę sprawdzić ciśnienie. „It’s checked in both tires, don’t worry, we know our job!”. Dziękuję zatem i zmiatam do Makarskiej. Fajnie prowadzić warsztat motocyklowy z takim widokiem.

Wracam znowu Transadriatyką, coś pięknego.

To jest to, o czym w którymś z poradników wspominał Paweł z Interameryka.com. Trzeba wiedzieć, w którym kierunku jechać, bo droga czasem wygląda zupełnie inaczej, gdy jedziesz z punktu A do punktu B, niż z punktu B do punktu A. Ważna też jest pora dnia, bo niektóre miejsca powinno się zwiedzać przy wschodzie słońca, podczas gdy inne właśnie przy zachodzie. Chorwacka 8-ka jest jedną z takich dróg właśnie, którą powinno się przejechać w dwie strony.

Po południu udaje mi się jeszcze złapać ostatnie promienie słońca na plaży.

Zachód nad Adriatykiem to coś pięknego.

Ludzie uprawiają parasailing.

Albo po prostu kąpią się w ciepłym morzu.

Dobra, idziemy na kolację.

Mniam, mniam, mniam.

Kilka dni motory stały grzecznie pod dachem, a my rozkoszowaliśmy się urokami Makarskiej.

Właśnie, co oferuje turystom Makarska?
Atrakcje Makarskiej - część I
Przede wszystkim przepiękne widoki na góry leżące tuż obok plaży.

Cudowne zachody słońca, góry wyglądają wtedy jakby płonęły.

Czystą wodę, przynajmniej z rana ()-:

W szczycie sezonu, niestety tłumy turystów, ale na szczęście nikt tu nie rozkłada rano parawanów (-;

Przepiękne widoki z gór na morze.

W centrum wieczorem są korki )-:

Dobrze zaopatrzone sklepy i stacje.

Ogrom restauracji i barów, serwujących zarówno junk & fast food – uwaga nie jest tanio – jak i przepyszne dania z owoców morza. Aby trafić do dobrej knajpy, dobrze posłużyć się aplikacją Tripadvisor, bo naprawdę tuż obok siebie zlokalizowane są syfiaste lokale serwujące pizzę z mikrofalówki oraz takie, w których stoliki trzeba rezerwować, bo w porze obiadu czy kolacji nie da się po prostu wejść z ulicy.
Z tych, które udało mi się odwiedzić, mogę polecić „Salty Sweet” na północnej części deptaku, kawałek jeszcze za Hotelem Dalmacija. Jadłem tam przepysznego okonia morskiego (sea bass). Natomiast przy głównej plaży najczęściej stołowaliśmy się w barze „XXL”, może nie rzucało na kolana, ale wszystko było świeże i niezbyt drogie. Ulubionym daniem były malutkie rybki.

Będąc na plaży nie trzeba martwić się o głód czy pragnienie. Po plaży chodzi wielu handlarzy z różnego rodzaju jedzeniem, pływa też łódka ze świeżymi owocami.

Poza tym deptak jest prawie na samej plaży, zatem zawsze można zjeść jakąś rybkę (-;

Lub napić się mrożonej kawy.

Tudzież zimnego radlera.

Atrakcje Makarskiej - część II
Jedną z atrakcji są rejsy statkami - imprezowniami.

Można w ich trakcie pooglądać wyspy od strony morza.

Statek zawija do małych portów.

Mija skały.

Małe miasteczka.

Makarska widziana z wody też jest inna.

Wszędzie pełno stateczków..

Samolotów..

Motorówek..

Katamaranów..

Podczas 1,5-godzinnego postoju w miasteczku Bol na wyspie Brać, udajemy się tramwajem wodnym na plażę Zlatni Rat, która z lotu ptaka jest przecudowna i uchodzi za jedną z 20 najładniejszych plaży Świata.

Gdy jednak jest się na niej, to nie robi już tak ogromnego wrażenia. Woda jest jednak kryształowa.

Wracamy późnym popołudniem.

Cały rejs trwa jakieś 9-10 godzin i jeśli lubicie suto zakrapiane imprezy w stylu disco polo, na których 150-kilowi kolesie tańczą bez koszulek na stołach ze 100-kilowymi paniami w bikini, to musicie koniecznie się wybrać! Koszt to około 200 kun. W cenie jest rakija, wino, napoje i woda, ale są to ilości limitowane, które roznoszą „kelnerzy” rozlewając przynależne porcje do małych plastikowych kubeczków. Wino to też nie Chardonnay czy choć Carlo Rossi, ale jakieś domowe fermenty, po pierwszych łykach których wykręca gębę jak po bimbrze mojego Ojca na studiach (-;

Aaaa, jeszcze jedno, rano przed wyjazdem zjedzcie dobre śniadanie, bo obiad jest dość późno i połowę imprezy pije się na pusty żołądek niestety.

Choć z drugiej strony, szybciej się człowiek wstawia tak na czczo. Nie wszyscy wytrzymują takie tempo picia ()-:

Za piwo trzeba płacić 18 kun, ale jak się ma głowę na karku, to można zabrać sobie zimny browar z domu, a potem w trakcie 2 postojów, dokupić kolejne w sklepiku w jakimś miasteczku.
Atrakcje Makarskiej - część III
Jedną z pozycji obowiązkowych, będąc w Makarskiej, jest Rezerwat Biokovo, w którym znajduje się góra Sveti Jure, na którą prowadzi bardzo trudna droga.

Szykujemy zatem Zygzaka i w drogę.

Choć to ledwie 30 km, jedzie tam się godzinę.

Startujemy spod domu i wylatujemy z Makarskiej na południe, na ostatnich światłach odbijając na wschód w kierunku Bośni i Hercegowiny. Droga powoli zaczyna wspinać się do góry.

Widoczki są ciekawe, na dole morze.

A przed nami wysokie góry.

Gdzieś tam daleko widać tunel, jadąc tam pomyliłem drogę, ale widoczki były tego warte.

Aby wjechać do rezerwatu, trzeba pilnować znaków „Sv. Jure”, wjazd jest jakieś 6 km za Makarską po lewej stronie.

Na początku jest delikatnie pod górę wśród drzew, trzeba jednak przygotować się na 180-stopniowe serpentyny i uważać na nawierzchnię, jest sporo piasku i gruzu. Mijamy miejsca widokowe. Warto się już tutaj zatrzymać na chwilę.

Są piękne widoczki zarówno na Makarską.

Jak i na góry.

Dobrze tak zaplanować podróż by na szczycie, bądź podczas zjazdu załapać się na zachód słońca.

Po chwili spokojnej drogi zaczyna się ostry wjazd pod górę z licznymi serpentynami. Droga przypomina trochę Rumuńską Transfogarską, choć jest węższa i dużo bardziej stroma.

Po drodze są piękne widoki, lecz trzeba uważać i skoncentrować się na samej drodze, mały błąd i lecimy w mega przepaść.

Niektóre zakręty są tak wąskie i zasłonięte, że trzeba jechać na 1-ce by nie spotkać się z kimś jadącym z naprzeciwka. Po godzince jesteśmy na miejscu.

1762 metry n.p.m., to tak jakby motocyklem wjechać na Babią Górę (-:

Jest tak stromo, że zabezpieczam koła Zygzaka kamieniami, tak na wszelki wypadek ()-:

Widoki powalają.

Zarówno patrząc na wschód.

Jak i na zachód.

Pięknie. Zastanawiam się tylko jak ja teraz zjadę na dół? Nie ukrywam, jest lekki stresik.

Tutaj u góry jest dużo chłodniej, różnica temperatur wynosi ponad 10 stopni w stosunku do tego, co jest na dole w Makarskiej. Ubieram ortalion.

I zjeżdżam w dół. Kusi by odkręcić manetkę, ale złota zasada mówi, że z góry zjeżdżamy na tym samym biegu, na jakim na nią wjeżdżaliśmy, dla bezpieczeństwa. Trzymam się więc głównie 2-go i 3-go biegu. Po drodze zatrzymuję się ponownie na jednym z miejsc widokowych.

Lokalsi jedzący kolację pytają mnie co znaczy „Five Finger” na mojej koszulce? Bo gdybym kiedyś był w Nepalu, to jest tam super knajpa, która tak się właśnie nazywa. Mówię, że to niestety nie ten lokal, ale logo amerykańskiej kapeli Five Finger Death Punch.

Na samym dole pozwalam sobie wrzucić 5-ty bieg, ale tylko na chwilę.

Cała wycieczka trwa około 3 godzin, ręce po niej strasznie bolą, bo droga jest trudna i jedzie się 80% trasy na 2-gim biegu, ale warto się wybrać.
Atrakcje Makarskiej - część IV
To różnego rodzaju sporty. O świcie - najlepiej przed godz. 7:50 - można biegać wzdłuż wybrzeża, pustym jeszcze wtedy deptakiem, od południa aż północne krańce Makarskiej.

Widok spokojnego Adriatyku rankiem jest cudowny.

Na północy trafia się na dzikie plaże w super zatoczkach.

Tam woda jest krystalicznie czysta, nie to co na miejskich plażach.

Biega się wśród drzew.

Ważne jest aby skończyć trening najpóźniej ok. 7:50, bo mniej więcej wtedy wychodzi słońce zza gór i bardzo szybko robi się nieprzyjemnie gorąco. I wtedy trzeba już zanurkować do morza.

Na plaży również można uprawiać różnego rodzaju „sporty”. Dla dzieci są pływające łódko – zjeżdżalnie, podobnie jak nad Balatonem.

Albo pływające parki wodne.

Można pośmigać na wodnym skuterze albo polatać na parasailingu.
Robiłem to pierwszy - i ostatni - raz w życiu. Tu widać co prawda, gdy startujemy z łódki, ale w maksymalnym momencie lecieliśmy prawie 300 metrów nad wodą, nie powiem, bałem się przez pierwsze 2 minuty strasznie!

Atrakcje Makarskiej - część V
To oczywiście życie nocne, które najlepiej rozpocząć romantycznym spacerem w blasku księżyca.

Makarska nocą oferuje urokliwe zakątki wśród wąskich uliczek w centrum.

Dyskoteki, na których alkohol leje się strumieniami. Ludzie tańczą, tulą się do siebie i……. nic Wam więcej nie powiem…. muszę zostawić coś dla siebie ((((-:
W każdym bądź razie, nazajutrz na plaży widać kto imprezował ostro poprzedniej nocy. Przodują w tym niestety nasi rodacy, których zachowania na kacu nad wodą wolałbym nie komentować. Powiem krótko, wstyd mi było, że jestem Polakiem!
No i tak oto upłynął tydzień na Riwierze Makarskiej. Czy warto tam jeździć? Pewnie raz w życiu tak, ale od takich wielkich i zatłoczonych metropolii turystycznych, osobiście wolę małe Chorwackie wioski, których kilka odwiedziłem rok temu.
Jest sobota rano, pakujemy się zatem.

Żegnaj Makarska.

I w drogę do domu.

No tak, ostatni weekend wakacji, można się było spodziewać mega ruchu na drogach. Jeszcze przed tunelem Sveti Rok zaczyna się pierwszy korek. Wypadek, myślimy i zjeżdżamy na cepeen. Zong! Kurcze, no ale żeby korki były też na stacjach benzynowych?

Podejmujemy próbę zaoszczędzenia czasu i podjeżdżamy 2 motorami pod jeden dystrybutor, ale pompa - a może jakiś skrupulatny pracownik z tajemniczym guzikiem - okazuje się szybszy od nas i odcina dopływ PB95, gdy przekładamy wąż z jednego baku do drugiego. Trudno, każde tankowanie potrwa jakieś 20 minut dłużej, niż zazwyczaj.

Pan Ciżuk musi dobrze zjeść, więc dochodzi kolejne 20 minut.

Maszyny spisują się rewelacyjnie. Czasem trudno jednak znaleźć na stacji miejsce do zaparkowania motorów w cieniu.

Jest mega, mega, mega gorąco. Rano temperatura rośnie w tempie kilku stopni na godzinę i koło południa jest już + 33 °C. Opony są tak rozgrzane, że gdy ich dotykasz, ręka przykleja się do gumy. Przynajmniej jedzie się bezpiecznie, bo trzymanie w zakrętach jest bardzo pewne. A potrzebujemy tego, bo ruch jest tak ogromny, że trzeba robić slalom między autami oboma pasami, by nie utknąć za jakaś osobówką czy kamperem.
Część kierowców jest chyba zmęczona ruchem i upałem, bo nie wiedzieć czemu, kilka razy próbują zepchnąć nas z drogi. Najgorszy jednak okazuje się ksiądz z Rijeki, który swoją szarą Corollą z 3 razy wpychał się między mnie, jadącego lewym pasem, a wyprzedzane przeze mnie auto na prawym pasie. No paranoja jakaś? Gdy zobaczyłem go kątem oka po raz pierwszy, przez myśl przeszło mi, aby kopnąć go w lusterko, co by się człowiek nauczył jeździć, ale gdy spostrzegłem koloratkę, odebrało mi wszelkie chęci. Po kilku podobnych próbach, zwolniłem i puściłem go przodem, szkoda nerwów na takiego debila.
Przed Zagrzebiem oczywiście ogromny korek na bramkach, ale spodziewając się tego odbiliśmy w porę na prawo na pasy dla obsługi elektronicznych opłat, gdzie również można płacić kartami kredytowymi. Biedni nieświadomi turyści stracili pewnie blisko godzinę w tym korku, jak nic. A wystarczyłoby patrzyć na znaki i zjechać na pasy „credit card”.
Za Zagrzebiem robi się też luźniej, dużo mniej ludzi wybiera drogę przez Węgry. Większość turystów jedzie na Słowenię i potem dalej przez Austrię. Robimy postój na pierwszym cepeenie w Madziarowie. Przez chwilę pojawia się pomysł na Budapeszt, ale ostatecznie górę bierze rozsądek, no i zmęczenie, szukamy noclegu gdzieś nad zachodnim brzegiem Balatonu.
Spotykamy się tutaj ponownie - chyba na 3 stacji z rzędu - z Węgierską bajkerką, samotnie podróżującą z Chorwacji na prześlicznej Aprilii Mana 850. Laska ma tak na oko blisko 50-kę, spocona jest jak my, bo też jedzie w pełnym omundurowaniu, ale jakoś się nas chyba wstydzi i nie zagaduje... może po prostu śmierdzi już tak mocno jak my (((-;

Wieczorem wbijamy na nocleg w Keszthely nad Balatonem.

W tym samym hotelu nocuje kolega ze Słowacji na Hondzie VFR. Przy naszych kolosach, mała Honda wygląda trochę jak zabawka (-;

Szybki prysznic i lecimy na deptak, zjeść gulasz i upoić się zimnym Dreher’em (-:

Rano, tj. wczesnym popołudniem bardziej, powoli pakujemy motory.

Bierzemy kierunek na Gyor i jakąś godzinkę przebijamy się bocznymi drogami przez Węgierskie wioski.
W jednej z nich kierowca srebrnego Forda sprawdza mój refleks i hamulce, wyjeżdżając z podporządkowanej drogi wprost przed mojego Zygzaka. Ale dokładnie tak jak to opisali w moim ulubionym teście koledzy z Południowoafrykańskiego The Bike Show, ogromne tarcze Nissin’a świetnie działają w Zygzaku!
Cali i zdrowi wbijamy wreszcie w Gyor na autostradę M1 i robimy postój – jak zwykle – na stacji MOL tuż przed granicą. Nasze sportowe maszyny są tak zapakowane, że dziwnie upodobniły się do tego pomarańczowego Austriaka (-;

Podobnie było na stacji w Czechach, ktoś rozróżni który to hyper-bike, a który turystyczny GS? ((-;

Ciżuniu niestety znowu musi wymieniać żarówkę w Biemdablju.

Jedziemy bardzo powoli, jest ciągle tak gorąco, że z trudem wytrzymujemy w naszych uniformach. Nie pomaga otworzenie wszystkich wywietrzników, podniesienie szybki w kasku, czy rozpięcie kurtki pod szyją. Gdy termometr w motocyklu pokazuje ponad + 30 °C przez bite kilkanaście godzin, jazda jest trudna i ciężko się skoncentrować. Wolę jednak to, niż deszcz i 15 stopni, dlatego nie narzekam i pochłaniam każdy km z uśmiechem na twarzy. Co prawda uśmiech znika na chwilę, gdy stajesz na stacji i czujesz sam swój zapach, ale… no właśnie, ale przecież zaraz jedziesz dalej i wszystko wywiewa wiaterek ((-:
Przybijamy z Ciżukami żółwiki na skrzyżowaniu A1 z A4, a po chwili wbijam do garażu.

Zygzak spisał się świetnie, podobnie kufer i worek.

Zrobiliśmy 2693 km, zjedliśmy jakieś 15 kg ryb i kilka kebabów, wypiliśmy po 40-50 piw na łeb, głównie Ożujsko.
Podczas tego wyjazdu zrobiłem też mały test spalania, który niejako potwierdził teorię kolegów z zzr1400.pl, iż Zygzak spala mniej na mapie zapłonu F (Full). Jadąc tam, większość trasy miałem mapę L (Low) i tylko na skrócie przez Węgry włączyłem F. Spalanie wyszło 5,9 litra/100 km. Na miejscu spalanie podskoczyło momentalnie do 6,0. Przyczyną tego było zapewne wspinanie się na Sveti Jure na niskich biegach. Ruszając z Makarskiej w drogę do domu, wyzerowałem komputer i całą trasę jechałem na mapie F. Jak widać, tym razem komp pokazał 5,8 litra, więc troszkę mniej. Różnica jest jednak kosmetyczna.

Czas się rozpakować, zrobić pranie, przygotować na jutro do pracy. Ciekawe jak długo Kawasaki będzie teraz tak stało w garażu, bo za tydzień niby ma przyjść jesień?

Już tęsknię za Chorwacją..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz