Od dłuższego czasu planowany był ten weekend, tylko jakoś tak
nie było możliwości wspólnie wolnego czasu znaleźć.
Wreszcie się udało i ostatni weekend był mega przyjemny, ale od
początku..
„Zarezerwowałeś już coś?” słyszałem przez kilka dni z rzędu w telefonie. „Nie Kochanie” grzecznie odpowiadam „wiesz, że najlepsze oferty na Bookingu są zawsze na ostatnią chwilę, w piątek coś poszukam”. No i mam, znalazłem 4-gwiazkowy hotel nad Jeziorem Kierskim, dopiero później okaże się to najgorzej zainwestowane 900 zł od dłuższego czasu.
No, ale jest piątek po południu, zrywam się zatem wcześniej z pracy i dosiadam Kawę.

Ciągle jeszcze nie mam kufrów, bo jakoś nikt nie chce mi ich sprezentować, zatem próbuję się spakować w samego tankbaga. Prognozy pogody są mega optymistyczne, ma być ponad + 30 °C i zero deszczu, eliminuję więc wszystkie zbędne akcesoria, typu ortalion czy podpinki w Modece. Zabieram jedynie membrany, bo wieczorem może się przydadzą. Niestety, pomimo iż biorę tylko 1 kosmetyczkę, nie da się zmieścić w samym tankbagu, nie ma siły muszę dodać plecak. A skoro i tak go biorę, to dorzucam cieplejszą kominiarkę i rękawice, klapki, no i 1 parę długich spodni. Na cieplejsze buty nie ma już miejsca, więc ryzykuję i jadę tylko w letnich.
Do końca nie mogę się zdecydować na trasę, bo to nie to co kiedyś, że ze Śląska do Poznania jeździło się tylko DK11. Teraz można jechać A4 na Wrocław i potem S5 przez Leszno, tudzież Gierkówką na Częstochowę i potem przez Łódź, aby wskoczyć ostatecznie na A2 i dać zarobić Kulczykowi. Ostateczny wybór pada na A4 i tak też pociskam zdrowo.

Żar się leje z nieba, pot leci po plecach, ale jedzie się w miarę spokojnie. Na bramki w Sośnicy wpadam przed 16.oo, więc jeszcze jest pusto, tylko za Opolem jest remont i trzeba 2 razy jechać żółwim tempem jednym pasem.
Pierwsze tankowanie robię na jednym z tych małych Orlenów we Wrocku. Pamiętam je jeszcze z dzieciństwa jako CPN’y, gdy z rodzicami śmigaliśmy Syrenką 105 poniemiecką betonową „autostradą” do rodziny w Sulechowie. Niewiele się tutaj zmieniło przez te ponad 30 lat (-;

Siedzi tu sobie zakręcony autostopowicz z kartonikiem, na którym ma napisane „Opole”. No to mu uprzejmie ktoś mówi, że jak chce na Opole, to musi przejść na drugą stronę autostrady, bo Opole jest na wschód. „Nie, nie, ja do Łodzi jadę” odpowiada, przekręcając kartonik na drugą stronę, gdzie faktycznie ma napisane „Łódź”. Oj w tym miejscu to on chyba ma z 10% szans aby złapać kogoś w tym kierunku, no ale ja go przecież na Zygzaku nie podwiozę za Wrocław (-;
Tankuję do pełna, myję kask z robali i wypijam zimniutki energetyk o smaku mojito. To jest życie! Pewnie gdyby jechał ze mną Pan C., obowiązkowo byłaby jeszcze do tego cygaretka.
Dobra, dosiadam mojego ogiera i daję w palnik. Wskakuję na S5, zmieniam mapę zapłonu na „Full” i jadę, co chwila wyprzedzając kierowców puszek. Ten odcinek aż do obwodnicy Rawicza, to najgorszy kawałek drogi, duży ruch, światła, radary, trzeba to jakoś przetrzymać. Na szczęście jakoś dzisiaj wariaci drogowi chyba zostali w domu, bo jazda idzie płynnie i przed 20.oo wbijam na parking hotelowy. Witają mnie 2 laseczki, ach cóż to będzie za weekend (((-:

Hotel niby ma 4 gwiazdki, ale od początku są problemy. Brudny pokój, rozmagnesowane klucze, zatkany odpływ pod prysznicem, no dramat. Żądamy zamiany na inny, bo to jest jakaś pomyłka, uff udało się. Drugi pokój też nie powala na kolana, jak za tę cenę (prawie 300 zł/dobę bez śniadania) ale przynajmniej łazienka jest spoko, można wziąć chłodzący prysznic. Czas na kolację..

Jeśli ktoś nie był, to Jezioro Kierskie to jeden z większych zbiorników w okolicy Poznania. Woda nie jest co prawda krystaliczna, ale można się kąpać bez ryzyka wysypki skórnej.

Zbiornik ten ma jednak jedną ogromną wadę, otóż większość nabrzeża jest prywatna, obsadzona głównie przez kluby łódkowiczów. Ale my się tym nie przejmujemy i po krótkiej negocjacji z kierownikiem jednego z ośrodków, rankiem zaczynamy plażing na trawce.

Oczywiście wstyd, że taki drogi hotel jak nasz, nie ma dojścia do jeziora i choć nie dogadał się z którymś z klubów, aby jego goście mogli się plażować w cywilizowanych warunkach, trudno. Jedyne, co mogę zrobić teraz, to wystawić na Bookingu opinię odpowiednią do jakości świadczonych przez nich usług, czyli 5.6 pkt, a nie 8.6 którym się chwalą na recepcji. Moja noga tutaj więcej nie postanie! Całe szczęście, że tuż obok są dobrze zaopatrzone sklepy, liczne kawiarnie, no i mega pyszne pierogi w Bumerangu.

Powiem szczerze, że chodziliśmy tam jeść nawet 2 razy dziennie, bo wybór pysznych pierogów był ogromny, a ogródek dawał przyjemny cień w taki upał. Mi najbardziej zasmakowały pierogi piwne z żółtym serem, no po prostu odlot! Z czystym sumieniem polecam!

O tym, co robiliśmy między pierogami, a plażingiem, oczywiście napisać nie mogę, bo – jak to rapuje Fisz „Na to trzeba mieć lat ponad 18” ale weekend zleciał jak z bicza strzelił. Mega przyjemnie, mega gorąco, mega drogo ((-;
Aha, w sobotę była jeszcze jakaś wypas impreza w hotelowej restauracji, więc załapaliśmy się na sztuczne ognie i świętojańskie lampiony. No, było romantisz, nie powiem..
Poniedziałkowy poranek przywitał nas sporym ochłodzeniem i lekkim deszczykiem, nie ma siły trzeba wpiąć membrany i liczyć na to, że mocniej nie będzie lało. Zrywamy się z Kiekrza i udajemy na rodzinny obiadek do Poznania.

Po obiadku nie ma to jak spacerek, a że okolice nowego kampusu UAM na Piątkowie są dość urokliwe, znowu jest przyjemnie.

Spacerujemy sobie pośród lasów, jeziorek i jakby wymarłych osiedli. Wszyscy są w pracy lub na wakacjach, bo ludzi prawie nie ma. Ale w 3-kę jest nam milutko. I tak oto mija przyjemne popołudnie w towarzystwie 2 pięknych pań, nadchodzi wieczór i niestety trzeba zbierać się w drogę do domu )-:

Przestało co prawda kropić, ale nie chce mi się ponownie wypinać membran, więc jadę z nimi. Już po 10 minutach w poznańskich korkach, bardzo tej decyzji żałuję, bo leje się ze mnie, jakbym był na siłowni. Dosłownie czuję strużki potu płynące po plecach, nie jest to przyjemne uczucie.
Przejechanie całego Poznania z Piątkowa aż na wylot na Kórnik, zajęło mi bite pół godziny. Tym razem wracam DK11, nie chcę kusić losu autostradą i pędzeniem z prędkością światła. Yanosik w słuchawkach odpalony, więc lecimy spokojnie na południe.
Już od początku mam problemy, coś mnie drażni w prawym oku i muszę zbyt często mrugać. O zgrozo, po 10 minutach czuję, jak wyślizguje mi się z tego oka soczewka kontaktowa i wisi na prawym policzku. Kurde, 2-gi raz w życiu się mi to przytrafia. Muszę się zatrzymać i założyć nową soczewkę, na szczęście mam ze sobą zapasowe. Zjeżdżam gdzieś w bok na światłach.
Gdy już po wszystkim wracam z bocznej drogi na DK11, przelatuje mi na światłach przed nosem kolega na Suzuki GSXR 1000. Szkoda że tak długo stoję na czerwonym świetle, bo GSXR odjedzie mi zbyt mocno. Wreszcie mam zielone i puszczam się w pogoń za nim. Nie widzę go przez kilka km, zakładam więc, że chyba zjechał gdzieś z trasy, bo ja jadę dość szybko. A tu niespodzianka, bo dochodzę go w korkach w Jarocinie. Przyklejam się zatem do kolegi a’ka „Bzyku” i lecimy tak sobie razem 10-20 minut. Niestety jest dla mnie za wolny. O ile na prostych jeszcze jako tako jedzie, to w zakrętach mega zwalnia, co powoli zaczyna mnie irytować. Dobra, pierwsza dłuższa prosta, odkręcam manetę i zostawiam GSXR’a daleko z tyłu. Jak mówiłem, na prostej jeszcze się trzymał za mną, ale w zakrętach.... zniknął mi z lusterek.
Ale, no właśnie ale. Z przeciwka nagle wyskakuje zza tira srebrne Punto, jest jeszcze co prawda z kilometr ode mnie, ale patrząc na ślimacze tempo, w jakim kierowca Fiata wyprzedza dużego mobila, szybko obliczam jego trajektorię jazdy i jak nic wychodzi mi wprost na moje przednie koło. Mrugam więc kretynowi, że nie zdąży i by się z powrotem schował za tira, a ten co? Zamiast przyhamować i się grzecznie schować - bo to on wymusza na mnie pierwszeństwo - koleżka w Punto mruga na mnie, bym to ja zjechał z drogi. Całe szczęście, że kierując się zasadą ograniczonego zaufania, już odkąd tylko wyskoczył na mój pas, profilaktycznie zacząłem delikatnie hamować, bo muszę zwolnić do zera, aby palant się zmiótł mnie z powierzchni ziemi. Co prawda, gdyby doszło do czołówki, to z jego Punto pewnie niewiele by zostało, tylko że ja oglądałbym to już lecąc w powietrzu kilkadziesiąt metrów i lądując na asfalcie już jako czyste flaki zmieszane z połamanymi kośćmi, może bez urwanej głowy. Powinienem zawrócić, pogonić za Punto, zatrzymać go i spuścić mu porządny łomot, ale pytanie po co? Czy to by cokolwiek zmieniło? Pewnie niewiele, bo kretynów na drogach było, jest i będzie od groma. Trzeba po prostu kierować się dewizą, którą zawsze wpajał mi znajomy kierowca autobusu z Hamburga „Myśl i przewiduj!”.
Myślę więc jak mega komputer i jeżdżenie na motocyklu przypomina mi trochę połączenie pracy pilota F16 z pracownikiem sonaru na łodzi podwodnej. Skanuję otoczenie jak Terminator, w poszukiwaniu celów, z tą różnicą jednak że Arnold ich rozwala, a ja ich muszę unikać ()-:
Dzięki incydentowi z Punto, kolega na GSXR mnie dogonił i razem wpadamy do Ostrowa Wielkopolskiego. Na przejeździe kolejowym przybijamy żółwika, coś tam nawet do mnie zagaduje, ale ja mówię, że nie ma to większego sensu, bo słucham muzyki i nic nie słyszę. Żegnamy się na pierwszym rondzie, Bzyku widać lokals i jest już w domu, przede mną natomiast jeszcze jakieś 1,5 godziny jazdy.
Trasę DK11 znam na pamięć, każdą dziurę, każdy zakręt, radar, wszystko. Kiedyś śmigałem nią przez ponad 2 lata co tydzień do dziewczyny w Poznaniu, bijąc za każdym razem rekord przejazdu. To były szalone czasy, gdy się ma 20 lat i do dyspozycji 150–konną Toyotę 4x4, wydaje się człowiekowi że jest niezniszczalny. Dobrze, że z wyjątkiem kilku drobnych wypadków, nigdy nikomu swoją szaleńczą jazdą nie zrobiłem krzywdy.
Dziś autem jeżdżę już raczej powoli, tylko na autostradach w Niemczech pozwalam sobie na dociskanie pedału do podłogi. Na motocyklu oczywiście pomykam dużo szybciej, wg mnie bezpiecznie, choć nie wszyscy podzielają tę opinię (-;
Uważam, że jak się nie ma odpowiednich umiejętności oraz panowania nad sprzętem, to jadąc prostą drogą skuterem, można uderzyć w drzewo i zginąć. Po to właśnie co roku jeżdżę na szkołę jazdy, aby ograniczać do minimum ryzyko, związane z poruszaniem się motocyklem w Polskiej dżungli drogowej. Jutro właśnie wybieram się ponownie do Ułęża aby wzmocnić więź z Zygzakiem pod czujnym okiem Janusza.
Ale nawet gdy jest się mega wyszkolonym kierownikiem, trudno cokolwiek zobaczyć na drodze, gdy Twoja szybka w kasku przypomina Powązki.

I tak oto tuż przed Tworogiem nie zmieściłbym się w zakręcie, bo go po prostu w ciemnym lesie nie widziałem! To był sygnał, że trzeba się niestety zatrzymać - choć do domu już rzut beretem – i umyć kask, bo możliwe, że jak tak dalej będzie, to nie dojadę cały do tych Katowic.

Zatrzymuję się na cepeenie, tankuję, myję kask i wrzucam do żołądka czekoladowo – waniliowe 7 Days, popijając wszystko puszką lodowatej Coca-Coli.
Do dystrybutora obok podjeżdża starszy Pan w nowiutkim Renault Captur (sam jeżdżę Renault Fluence). No jak można nazwać auto „flułens” albo „kaptur”?! Nie wiem, ale dział marketingu w Renault to chyba czasem za dużo trawki pali czy jak? W każdym bądź razie „Pan z kapturem” – choć na głowie nic nie miał (-; zagaduje mnie jaki mam silnik, bo chyba Hayabusa ma większy? Ohh widzę, zna się człowiek na rzeczy ((-: Grzecznie mu wyjaśniam, że i owszem do roku 2012 to Hayka była nr 1, natomiast mój model to już 1441 cm3, 200 KM, poczciwie nazywany „Hayabusa Killer”. Gość łapie klimat i z pełnym podziwem w oczach, pakuje się w „kaptura” i odjeżdża.

Ja robię to samo. Dosiadam mojego „Hayabusa Killera” i odjeżdżam DK11 w kierunku rodzinnych Tarnowskich Gór. Po 20 minutach wjeżdżam do garażu, melduję się, że dotarłem jak zwykle cały i zdrowy.
Tak, to był bardzo miły weekend... sex, drugs & rock n’ roll (((-:
„Zarezerwowałeś już coś?” słyszałem przez kilka dni z rzędu w telefonie. „Nie Kochanie” grzecznie odpowiadam „wiesz, że najlepsze oferty na Bookingu są zawsze na ostatnią chwilę, w piątek coś poszukam”. No i mam, znalazłem 4-gwiazkowy hotel nad Jeziorem Kierskim, dopiero później okaże się to najgorzej zainwestowane 900 zł od dłuższego czasu.
No, ale jest piątek po południu, zrywam się zatem wcześniej z pracy i dosiadam Kawę.

Ciągle jeszcze nie mam kufrów, bo jakoś nikt nie chce mi ich sprezentować, zatem próbuję się spakować w samego tankbaga. Prognozy pogody są mega optymistyczne, ma być ponad + 30 °C i zero deszczu, eliminuję więc wszystkie zbędne akcesoria, typu ortalion czy podpinki w Modece. Zabieram jedynie membrany, bo wieczorem może się przydadzą. Niestety, pomimo iż biorę tylko 1 kosmetyczkę, nie da się zmieścić w samym tankbagu, nie ma siły muszę dodać plecak. A skoro i tak go biorę, to dorzucam cieplejszą kominiarkę i rękawice, klapki, no i 1 parę długich spodni. Na cieplejsze buty nie ma już miejsca, więc ryzykuję i jadę tylko w letnich.
Do końca nie mogę się zdecydować na trasę, bo to nie to co kiedyś, że ze Śląska do Poznania jeździło się tylko DK11. Teraz można jechać A4 na Wrocław i potem S5 przez Leszno, tudzież Gierkówką na Częstochowę i potem przez Łódź, aby wskoczyć ostatecznie na A2 i dać zarobić Kulczykowi. Ostateczny wybór pada na A4 i tak też pociskam zdrowo.

Żar się leje z nieba, pot leci po plecach, ale jedzie się w miarę spokojnie. Na bramki w Sośnicy wpadam przed 16.oo, więc jeszcze jest pusto, tylko za Opolem jest remont i trzeba 2 razy jechać żółwim tempem jednym pasem.
Pierwsze tankowanie robię na jednym z tych małych Orlenów we Wrocku. Pamiętam je jeszcze z dzieciństwa jako CPN’y, gdy z rodzicami śmigaliśmy Syrenką 105 poniemiecką betonową „autostradą” do rodziny w Sulechowie. Niewiele się tutaj zmieniło przez te ponad 30 lat (-;

Siedzi tu sobie zakręcony autostopowicz z kartonikiem, na którym ma napisane „Opole”. No to mu uprzejmie ktoś mówi, że jak chce na Opole, to musi przejść na drugą stronę autostrady, bo Opole jest na wschód. „Nie, nie, ja do Łodzi jadę” odpowiada, przekręcając kartonik na drugą stronę, gdzie faktycznie ma napisane „Łódź”. Oj w tym miejscu to on chyba ma z 10% szans aby złapać kogoś w tym kierunku, no ale ja go przecież na Zygzaku nie podwiozę za Wrocław (-;
Tankuję do pełna, myję kask z robali i wypijam zimniutki energetyk o smaku mojito. To jest życie! Pewnie gdyby jechał ze mną Pan C., obowiązkowo byłaby jeszcze do tego cygaretka.
Dobra, dosiadam mojego ogiera i daję w palnik. Wskakuję na S5, zmieniam mapę zapłonu na „Full” i jadę, co chwila wyprzedzając kierowców puszek. Ten odcinek aż do obwodnicy Rawicza, to najgorszy kawałek drogi, duży ruch, światła, radary, trzeba to jakoś przetrzymać. Na szczęście jakoś dzisiaj wariaci drogowi chyba zostali w domu, bo jazda idzie płynnie i przed 20.oo wbijam na parking hotelowy. Witają mnie 2 laseczki, ach cóż to będzie za weekend (((-:

Hotel niby ma 4 gwiazdki, ale od początku są problemy. Brudny pokój, rozmagnesowane klucze, zatkany odpływ pod prysznicem, no dramat. Żądamy zamiany na inny, bo to jest jakaś pomyłka, uff udało się. Drugi pokój też nie powala na kolana, jak za tę cenę (prawie 300 zł/dobę bez śniadania) ale przynajmniej łazienka jest spoko, można wziąć chłodzący prysznic. Czas na kolację..

Jeśli ktoś nie był, to Jezioro Kierskie to jeden z większych zbiorników w okolicy Poznania. Woda nie jest co prawda krystaliczna, ale można się kąpać bez ryzyka wysypki skórnej.

Zbiornik ten ma jednak jedną ogromną wadę, otóż większość nabrzeża jest prywatna, obsadzona głównie przez kluby łódkowiczów. Ale my się tym nie przejmujemy i po krótkiej negocjacji z kierownikiem jednego z ośrodków, rankiem zaczynamy plażing na trawce.

Oczywiście wstyd, że taki drogi hotel jak nasz, nie ma dojścia do jeziora i choć nie dogadał się z którymś z klubów, aby jego goście mogli się plażować w cywilizowanych warunkach, trudno. Jedyne, co mogę zrobić teraz, to wystawić na Bookingu opinię odpowiednią do jakości świadczonych przez nich usług, czyli 5.6 pkt, a nie 8.6 którym się chwalą na recepcji. Moja noga tutaj więcej nie postanie! Całe szczęście, że tuż obok są dobrze zaopatrzone sklepy, liczne kawiarnie, no i mega pyszne pierogi w Bumerangu.

Powiem szczerze, że chodziliśmy tam jeść nawet 2 razy dziennie, bo wybór pysznych pierogów był ogromny, a ogródek dawał przyjemny cień w taki upał. Mi najbardziej zasmakowały pierogi piwne z żółtym serem, no po prostu odlot! Z czystym sumieniem polecam!

O tym, co robiliśmy między pierogami, a plażingiem, oczywiście napisać nie mogę, bo – jak to rapuje Fisz „Na to trzeba mieć lat ponad 18” ale weekend zleciał jak z bicza strzelił. Mega przyjemnie, mega gorąco, mega drogo ((-;
Aha, w sobotę była jeszcze jakaś wypas impreza w hotelowej restauracji, więc załapaliśmy się na sztuczne ognie i świętojańskie lampiony. No, było romantisz, nie powiem..
Poniedziałkowy poranek przywitał nas sporym ochłodzeniem i lekkim deszczykiem, nie ma siły trzeba wpiąć membrany i liczyć na to, że mocniej nie będzie lało. Zrywamy się z Kiekrza i udajemy na rodzinny obiadek do Poznania.

Po obiadku nie ma to jak spacerek, a że okolice nowego kampusu UAM na Piątkowie są dość urokliwe, znowu jest przyjemnie.

Spacerujemy sobie pośród lasów, jeziorek i jakby wymarłych osiedli. Wszyscy są w pracy lub na wakacjach, bo ludzi prawie nie ma. Ale w 3-kę jest nam milutko. I tak oto mija przyjemne popołudnie w towarzystwie 2 pięknych pań, nadchodzi wieczór i niestety trzeba zbierać się w drogę do domu )-:

Przestało co prawda kropić, ale nie chce mi się ponownie wypinać membran, więc jadę z nimi. Już po 10 minutach w poznańskich korkach, bardzo tej decyzji żałuję, bo leje się ze mnie, jakbym był na siłowni. Dosłownie czuję strużki potu płynące po plecach, nie jest to przyjemne uczucie.
Przejechanie całego Poznania z Piątkowa aż na wylot na Kórnik, zajęło mi bite pół godziny. Tym razem wracam DK11, nie chcę kusić losu autostradą i pędzeniem z prędkością światła. Yanosik w słuchawkach odpalony, więc lecimy spokojnie na południe.
Już od początku mam problemy, coś mnie drażni w prawym oku i muszę zbyt często mrugać. O zgrozo, po 10 minutach czuję, jak wyślizguje mi się z tego oka soczewka kontaktowa i wisi na prawym policzku. Kurde, 2-gi raz w życiu się mi to przytrafia. Muszę się zatrzymać i założyć nową soczewkę, na szczęście mam ze sobą zapasowe. Zjeżdżam gdzieś w bok na światłach.
Gdy już po wszystkim wracam z bocznej drogi na DK11, przelatuje mi na światłach przed nosem kolega na Suzuki GSXR 1000. Szkoda że tak długo stoję na czerwonym świetle, bo GSXR odjedzie mi zbyt mocno. Wreszcie mam zielone i puszczam się w pogoń za nim. Nie widzę go przez kilka km, zakładam więc, że chyba zjechał gdzieś z trasy, bo ja jadę dość szybko. A tu niespodzianka, bo dochodzę go w korkach w Jarocinie. Przyklejam się zatem do kolegi a’ka „Bzyku” i lecimy tak sobie razem 10-20 minut. Niestety jest dla mnie za wolny. O ile na prostych jeszcze jako tako jedzie, to w zakrętach mega zwalnia, co powoli zaczyna mnie irytować. Dobra, pierwsza dłuższa prosta, odkręcam manetę i zostawiam GSXR’a daleko z tyłu. Jak mówiłem, na prostej jeszcze się trzymał za mną, ale w zakrętach.... zniknął mi z lusterek.
Ale, no właśnie ale. Z przeciwka nagle wyskakuje zza tira srebrne Punto, jest jeszcze co prawda z kilometr ode mnie, ale patrząc na ślimacze tempo, w jakim kierowca Fiata wyprzedza dużego mobila, szybko obliczam jego trajektorię jazdy i jak nic wychodzi mi wprost na moje przednie koło. Mrugam więc kretynowi, że nie zdąży i by się z powrotem schował za tira, a ten co? Zamiast przyhamować i się grzecznie schować - bo to on wymusza na mnie pierwszeństwo - koleżka w Punto mruga na mnie, bym to ja zjechał z drogi. Całe szczęście, że kierując się zasadą ograniczonego zaufania, już odkąd tylko wyskoczył na mój pas, profilaktycznie zacząłem delikatnie hamować, bo muszę zwolnić do zera, aby palant się zmiótł mnie z powierzchni ziemi. Co prawda, gdyby doszło do czołówki, to z jego Punto pewnie niewiele by zostało, tylko że ja oglądałbym to już lecąc w powietrzu kilkadziesiąt metrów i lądując na asfalcie już jako czyste flaki zmieszane z połamanymi kośćmi, może bez urwanej głowy. Powinienem zawrócić, pogonić za Punto, zatrzymać go i spuścić mu porządny łomot, ale pytanie po co? Czy to by cokolwiek zmieniło? Pewnie niewiele, bo kretynów na drogach było, jest i będzie od groma. Trzeba po prostu kierować się dewizą, którą zawsze wpajał mi znajomy kierowca autobusu z Hamburga „Myśl i przewiduj!”.
Myślę więc jak mega komputer i jeżdżenie na motocyklu przypomina mi trochę połączenie pracy pilota F16 z pracownikiem sonaru na łodzi podwodnej. Skanuję otoczenie jak Terminator, w poszukiwaniu celów, z tą różnicą jednak że Arnold ich rozwala, a ja ich muszę unikać ()-:
Dzięki incydentowi z Punto, kolega na GSXR mnie dogonił i razem wpadamy do Ostrowa Wielkopolskiego. Na przejeździe kolejowym przybijamy żółwika, coś tam nawet do mnie zagaduje, ale ja mówię, że nie ma to większego sensu, bo słucham muzyki i nic nie słyszę. Żegnamy się na pierwszym rondzie, Bzyku widać lokals i jest już w domu, przede mną natomiast jeszcze jakieś 1,5 godziny jazdy.
Trasę DK11 znam na pamięć, każdą dziurę, każdy zakręt, radar, wszystko. Kiedyś śmigałem nią przez ponad 2 lata co tydzień do dziewczyny w Poznaniu, bijąc za każdym razem rekord przejazdu. To były szalone czasy, gdy się ma 20 lat i do dyspozycji 150–konną Toyotę 4x4, wydaje się człowiekowi że jest niezniszczalny. Dobrze, że z wyjątkiem kilku drobnych wypadków, nigdy nikomu swoją szaleńczą jazdą nie zrobiłem krzywdy.
Dziś autem jeżdżę już raczej powoli, tylko na autostradach w Niemczech pozwalam sobie na dociskanie pedału do podłogi. Na motocyklu oczywiście pomykam dużo szybciej, wg mnie bezpiecznie, choć nie wszyscy podzielają tę opinię (-;
Uważam, że jak się nie ma odpowiednich umiejętności oraz panowania nad sprzętem, to jadąc prostą drogą skuterem, można uderzyć w drzewo i zginąć. Po to właśnie co roku jeżdżę na szkołę jazdy, aby ograniczać do minimum ryzyko, związane z poruszaniem się motocyklem w Polskiej dżungli drogowej. Jutro właśnie wybieram się ponownie do Ułęża aby wzmocnić więź z Zygzakiem pod czujnym okiem Janusza.
Ale nawet gdy jest się mega wyszkolonym kierownikiem, trudno cokolwiek zobaczyć na drodze, gdy Twoja szybka w kasku przypomina Powązki.

I tak oto tuż przed Tworogiem nie zmieściłbym się w zakręcie, bo go po prostu w ciemnym lesie nie widziałem! To był sygnał, że trzeba się niestety zatrzymać - choć do domu już rzut beretem – i umyć kask, bo możliwe, że jak tak dalej będzie, to nie dojadę cały do tych Katowic.

Zatrzymuję się na cepeenie, tankuję, myję kask i wrzucam do żołądka czekoladowo – waniliowe 7 Days, popijając wszystko puszką lodowatej Coca-Coli.
Do dystrybutora obok podjeżdża starszy Pan w nowiutkim Renault Captur (sam jeżdżę Renault Fluence). No jak można nazwać auto „flułens” albo „kaptur”?! Nie wiem, ale dział marketingu w Renault to chyba czasem za dużo trawki pali czy jak? W każdym bądź razie „Pan z kapturem” – choć na głowie nic nie miał (-; zagaduje mnie jaki mam silnik, bo chyba Hayabusa ma większy? Ohh widzę, zna się człowiek na rzeczy ((-: Grzecznie mu wyjaśniam, że i owszem do roku 2012 to Hayka była nr 1, natomiast mój model to już 1441 cm3, 200 KM, poczciwie nazywany „Hayabusa Killer”. Gość łapie klimat i z pełnym podziwem w oczach, pakuje się w „kaptura” i odjeżdża.

Ja robię to samo. Dosiadam mojego „Hayabusa Killera” i odjeżdżam DK11 w kierunku rodzinnych Tarnowskich Gór. Po 20 minutach wjeżdżam do garażu, melduję się, że dotarłem jak zwykle cały i zdrowy.
Tak, to był bardzo miły weekend... sex, drugs & rock n’ roll (((-:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz