piątek, 17 lipca 2015

tym razem nie-rekordowy weekend nad Bałtykiem

Może pamiętacie, może nie, ale kilkarazy byłem już na grillu nad Bałtykiem, podczas których padały rekordy ciepła. Kiedy więc gdzieś na początku lipca Bodyn zadzwonił, że w 3-ci weekend robimy imprezę, aż podskoczyłem z radości. Znowu Bałtyk, znowu żeberka z grilla, znowu pyszne ciasto Ulki, mniam, mniam, mniam..


Już w czwartek wszystko spakowałem w tankbaga, napompowałem koła, zatankowałem Kawę.



Kurcze, pompowanie kół w Zygzaku to przez mega wielkie tarcze hamulcowe, jest nie lada wyzwanie, na większości cpn’ów są końcówki kompresora z takim metalowym przedłużeniem i nie da się tego zmieścić między tarczę a felgę. W Katowicach mam tylko 2 stacje, na których kompresory mają gumowy wąż prawie do samego końca i da się jakoś dostać do wentyla w Zygzaku: ORLEN na Bocheńskiego i BP na A4 przy Praktikerze.

Muszę rozważyć wreszcie zakup małego kompresora do garażu i będę miał święty spokój. A wiecie, co, od razu odpalam Allegro i zobaczę ile to kosztuje? O kurcze, zaczynają się od 20 zł za taki do zapalniczki samochodowej. Takie do gniazdka od 80 zł, trzeba kupić. Ktoś ma jakieś doświadczenie? Co poleca, odradza? Będę wdzięczny, zanim zakupię.

Dobra, jest piątek, zwalniam się z roboty ok. 14.oo by zdążyć przed korkami na bramkach na A4. Ekspresem do domu, zimny prysznic, chłodząca bielizna, ciuchy tekstylne i w drogę! Do Opola idzie nadzwyczaj gładko, nawet bramki przepuszczają moje Viaauto bez problemu.

Wiem, jestem przez to w plecy 50% opłaty, bo elektronika Kapscha nie odróżnia niestety motocykla od samochodu i kasuje mi z konta pełną opłatę. Ale wiecie co, odżałuję te 8 zł, bo wolę płynnie przejechać przez bramki i nie bawić się w zdejmowanie rękawic, szukanie portfela itd. A wiadomo, komfort kosztuje (-; Decyduję się jechać w tę stronę trasą szybką, tj. A4 aż do zjazdu na Żary, potem szybki skrót do Zielonej Góry i znowu ekspresówką S3 aż do Szczecina.



Niestety za Opolem na A4 zaczyna się horror, chyba 2/3 odcinka do Wrocławia jest w remoncie i jedzie się 1 pasem. A wiadomo, są wakacje, więc auto za autem, mozolnie 30-40 km/h, czasami nawet wszyscy stają. A ja? Wiadomo, cisnę się albo poboczem albo między auta a słupki oddzielające od tych co jadą z naprzeciwka. Na szczęście jakieś 80% kierowców puszek jest uprzejma i puszczają motocykle, WIELKIE DZIĘKI WAM ZA TO!!!! Niestety, co któreś auto trafi się albo na barana, którego ściska z zazdrości że Ty chcesz go minąć – choć nie wiem dlaczego, skoro to mi pot leje się pod kaskiem, a on ma w autku odpalone AC - albo po prostu na niedzielnego kierowcę, który nigdy nie patrzy w lusterka, no bo po co? Przecież jego Golf jest najszybszy na planecie zwanej Ziemią (-; Chwilami tego ciśnienia nie wytrzymuję i łamiąc wszelkie zasady logiki i bezpieczeństwa, robię slalom między słupkami i podganiam pod prąd lewym pasem. Wariat! Kiedyś mi za to taki mandat wlepią, że hej..

Tuż po zjeździe z A4 na Żory robię tankowanie na nowiutkim Orlenie. Chowam moto do cienia, bo upał jest nieznośny. Leci standardowy zestaw: kanapka + energetyk o smaku mojito + coś słodkiego na deser (((-:



Piszę tego posta w sierpniu, gdy za oknem w Katowicach jest + 38 °C, ale wtedy w lipcu wydawało mi się, że + 30 °C to jest mega dużo, cóż za paradoks (-; Nie do końca pamiętam też całą trasę, bo minął blisko miesiąc, ale jedno zapamiętałem dobrze. Ostatnie tankowanie robiłem na końcu S3 tuż przed Szczecinem. A dlaczego je zapamiętałem? Pewnie powiecie, że jestem tendencyjny i nietolerancyjny, ale trudno.

Otóż gdy już sobie – jak zwykle po tankowaniu - spożywałem zimne power - mojito, do dystrybutora podjechała srebrna 911-ka. Od razu sobie pomyślałem, że pewnie znowu jakiś gej w Porsche? Jak wiecie nie lubię Porsche, nie dlatego że mnie na nie nie stać, po prostu nie lubię i tyle. To tak jak z kotletami mielonymi, też ich nie lubię, choć mięsko uwielbiam. Nawet gdybym miał kasę na wypas auto, wolałbym kupić coś stylowego, subtelnego, jak Maserati czy Aston Martin, no ostatecznie Audi, ale nie Porsche. Nie lubię Porsche i tyle. Aha, nic do gejów nie mam, nawet kiedyś z 1 dzieliłem całą noc łóżko w Krakowie (-;

No więc tak sobie patrzę i wychodzi z 911-ki „kolega” z bródką, małym kucykiem na czubku głowy, w spodniach z szelkami i………. – uwaga przypomnę, środek lata i ponad 30 stopni – wysokimi skórzanymi butami za kostkę (-; Gdy obok mnie przechodził już miałem gotowy tekst w głowie „Witam! Ładne ciuchy! Męskich nie było?”. Ale się powstrzymałem, no bo każdy może się ubierać jak chce. Szkoda tylko, że pewni „mężczyźni” gdyby nagle zabrakło w kiosku gazety z męską modą, to nie wiedzieliby jak się rano ubrać?! I żeby nie było, sam spędzam codziennie rano w łazience godzinę, tak bitą godzinę zajmuje mi wypindrzenie się rankiem do roboty, z toaletą, prasowaniem ciuchów itd. Licząc ze śniadaniem i ćwiczeniami to jest to prawie 1,5 godziny, które mi codziennie rano wyparowują z planu dnia jak kamfora. Lubię dobrze wyglądać, ale chcę mieć swój, męski styl, być sobą, a nie kopią kolesia z okładki GQ. Dlatego nie mam teraz brody, wygolonych boków głowy i krótkiego warkoczyka na czubku. Never! Never! Never!

Dobra, o czym to ja pisałem, bo fashion blog to przecież nie jest!? Aaaaaaa, minąłem Szczecin, jasne.

Mając w pamięci poprzednie wyjazdy nad Bałtyk, wpiąłem w ciuchy podpinki i zmieniłem rękawiczki na cieplejsze. Zawsze gdy wpada się na DK6 w kierunku Koszalina, zaczyna wiać od morza, no i jest to już z reguły wieczór, więc robi się szybko chłodno. Tnę zatem wzdłuż wybrzeża, już po ciemku. Na szczęście 6 reflektorów Zygzaka rozświetla drogę niczym halogeny na Stadionie Narodowym. Gdzieś po pół godzinie dochodzę 2 srebrne Focusy, to ekipa z Biedronki jedzie na tego samego grilla co ja. Pozdrawiam ich, wyprzedzam i pędzę dalej, nie da się 210-konnym motocyklem wlec za 2 rodzinnymi kombiakami. Gdzieś po 21.oo wbijam wreszcie na BP w Bielicach, kupuję 10 zimnych browarów i po chwili meldujemy się na imprezie w Starych Bielicach. No to zaczynamy…

No tak, przed imprezą trzeba jeszcze kask umyć, póki trupy owadów w miarę świeże ((-:



Ekipa jak zwykle dopisuje, alkohol leje się strumieniami, do tego jest i co pobakać, no rewelacja. Tęskniłem za tym! Wiadomo….sex, drugs & rock n’ roll!!!

Rano, tj. bliżej południa, na kacu udajemy się do Mielna. Niestety plażingu dziś nie będzie, pogoda się skiepściła. Jedziemy więc pokazać się na deptaku. Choć jedziemy, to nie do końca prawdziwe stwierdzenie. Pomimo, iż lokalsi prowadzą nas objazdami, to i tak tuż po minięciu tablicy „Mielno” stajemy w meeeega korku. Tak się nie da jechać, to bez sensu. Zostawiamy 1 auto na parkingu pod sklepem i spacerkiem idziemy w kierunku centrum. Reszta ekipy postanawia czołgać się w korku. Koniec końców, w tym samym czasie spotykamy się na deptaku! O matko, co się tutaj dzieje? Cała Polska zjechała do Mielna czy jak? Tłumy jak na Marszałkowskiej, no dramat. Wszędzie stoiska z Chińskim szmelcem.

Zgadnijcie co to jest?



Nie, to nie są czepki kąpielowe, to są takie pistoleciki do robienia baniek mydlanych (-;

Patison zostaje z rodzicami na karuzelach, my szukamy knajpki z dobrymi lodami i mrożoną kawą.

A wieczorkiem, 2-gi grill (-: Tym razem przebojem jest ciasto na bazie ciasteczek Oreo (fotka to już dzieło mojego Kochania, ale ciasto to samo). W końcu ile można pić??



W niedzielę koło południa trzeba się niestety powili zbierać do domu, a tu co? Zaczyna padać! Ubieram się w ortalion i biorę kierunek na Śląsk.

No nie powiem, pierwsze 2 godziny nie należały do przyjemności. 18 stopni, mega mocny deszcz, do tego DK6 do Goleniowa jest w kiepskim stanie, pełno dziur i kolein, w których stoi woda. Ustawiam KTRC na 3 stopień (najczulszy) i modlę się by pomimo lekko łysawej tylnej opony, Zygzaczek dowiózł moje dupsko całe i zdrowe do domu. Oj to było nieciekawe doświadczenie...

Kontrola trakcji chodziła prawie non stop, tyle było wody, to na białym, to w koleinach, no horror. Gdybym jechał starym Banditem, już by mnie nie było na tym Świecie ()-: Teraz doceniam zalety zaawansowanej elektroniki. No jak ja mogłem wcześniej zrobić ponad 100 tys. km motocyklami bez kontroli trakcji? Wiadomo, jeździło się wolniej i uważniej, szczególnie w deszczu, a dzięki KTRC na mokrym można ciąć prawie tak samo jak na suchym. Prawie, bo największym problemem okazuje się nie woda, ale inni uczestnicy ruchu, czyli kierowcy puszek, którzy jak tylko spadnie kilka kropel deszcze od razu zwalniają o połowę. Ja tu sobie spokojnie lecę te 100 – 120 km/h, wypadam z zakrętu, a puszki jadą 60 – 70 km/h i jest Zong! Trzeba ich wszystkich wyprzedzać, ostro hamować, ostro przyspieszać, znowu hamować, o co kaman? Do tego leje niemiłosiernie i łapy mi już powoli zamarzają. Czytałem chyba jakąś inną prognozę pogody czy jak? Miało być ciepło, więc nie zabrałem zimowych rękawic, podgrzewanych manetek też jeszcze nie mam, więc gdy dojeżdżam wreszcie do S3 rąk praktycznie już nie czuję.

Na szczęście jak tylko odbiłem na południe, jak ręką odjął deszcz zniknął i znowu zrobiło się gorąco i przyjemnie. Standardowo w Świebodzinie tankuję w Tesco pod czujnym okiem Świebodzineira, bo oczywiście przy trasie jeszcze nie zbudowali stacji benzynowych.



Do tego leci „święty” kebab.. a jak to mój syn mówi „Jesz kebaba, karmisz Araba” (-;



Muszę szybko jeść, bo widzę jak z północy doganiają mnie gęste, czarne chmury z piorunami. Dosiadam niezwłocznie Zygzaka. Reszta drogi do domu poszła już sprawnie, oczywiście na A4 między Wrocławiem a Opolem znowu korek, ale przeciskaliśmy się razem z kolegą na chopperku, więc jakoś to poszło.

Wieczorem tankuję jeszcze na Górze Św. Anny.



Podjeżdża 2 kolegów na Beemkach, zagadują co i jak? Mówię, że znad morza wracam i do Gorzowa to był dramat, normalna jesień, i dopiero potem jak ręką odjął, pełnia lata. Oni wracają z objazdu Bałtyku, ponoć w Niemczech jechali nawet autostradą 30 km/h tak lało ))-: Przybijamy piątki i w drogę, do domku..

W garażu sprawdzam tylną oponę, no szok! Mam zrobione niecałe 7.ooo km, a na samym środku praktycznie już nie ma bieżnika.

No tak, 163 Nm zdzierają gumę z tylnego koła w tempie Winnetou skalpującego Old Shatterhanda..

sobota, 11 lipca 2015

na co idą nasze podatki... czyli dlaczego nie lubię polityków, policji i niedzielnych kierowców?

To miał być jak zwykle standardowy wpis turystyczny, ale wydarzenia tych 2 dni, szczególnie niedziela wieczór, nakłoniły mnie do odrobiny refleksji w stylu mojego ulubionego blogera Szanownego Kolegi Left4dead. Ale zacznijmy od miłych chwil.

Ci, którzy czytują mojego bloga na bieżąco, a wczoraj przekonałem się o tym osobiście – pozdrowienia dla Witka z 3miasta – wiedzą, iż każdy sezon motocyklowy zaczynam od szkoły jazdy. Nieważne, że mam prawo jazdy kat. A od 25 lat i zrobiłem już jakieś 120.000 km po całej Europie moimi 5 motocyklami. Z naszą pasją jest trochę jak z pracą snajpera, mylimy się niestety tylko raz. Dlatego aby minimalizować ryzyko, trzeba trenować mięśnie. I to dosłownie mięśnie! Bo to, czego uczą nas na kursach prawa jazdy, czy na różnego rodzaju filmach, poradnikach itp. to jest – przepraszam za słownictwo – o dupę roszczaść! Nie da się nauczyć jazdy na motocyklu oglądając film na YouTube czy słuchając porad doświadczonych kolegów. To trzeba przećwiczyć na żywym organizmie, czyli trzeba swoim motocyklem pojechać na szkołę jazdy i w bezpiecznych warunkach, pod nadzorem instruktorów, zakumać o co kaman?

Przez 9 lat jeździłem Suzuki i było ekstra, bo ta marka bardzo dba o swoich klientów, proponując m.in. właśnie ich własną szkołę jazdy, gdzie za śmieszne 150 zł (czyli niecałe 2 baki paliwa) uczą co i jak. Ale teraz mam Kawasaki i nikt mnie nie wpuści na szkolenie do Suzuki, pomimo iż byłem tam 6 razy.

Ale...

No właśnie, ale nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie wymyślił. No i sobie tak wpadłem na pomysł, iż zapiszę się mimo wszystko, wypożyczę z jednego z salonów Suzuki jakiś sprzęt na weekend i będzie git. No i wszystko było by fajnie, gdyby nie to, że pracownik jednego z ASO Suzuki – nie będę wymieniał nazwy czy miasta, bo to wstyd co zrobili – zrobił mnie na szaro i zarezerwował mi motocykl, którego nie miał (-: Dobre, co? Jak ludzie potrafią sobie w kulki pograć. W czerwcu ten koleś odszedł z pracy i pomimo, iż na @ miałem potwierdzenie rezerwacji, salon z przykrością stwierdził iż nie może mi wypożyczyć motocykla, którego nie mają. Zaproponowali mi w zamian Intrudera, pytanie tylko co mi da szkoła jazdy cruiserem, skoro na co dzień jeżdżę motocyklem sportowo – turystycznym, z większym naciskiem na sport oczywiście?

Drugą opcją było pożyczenie od kolegi – nomem omen, mojego szefa – jego pięknej Hayabusy, ale ten jakoś nie chciał przez weekend pojeździć sobie moim ZZR 1400. Dziwne, bo kiedyś mi ją już pożyczał i chyba zrobiłem nią więcej km niźli on sam (-; Ale wiadomo, gdyby przejechał się „Hayabusa Killerem”, musiałby udać się do salonu i nabyć 3-ci motocykl do swojej kolekcji, a w garażu chyba brakuje troszkę miejsca. Zostałem zatem na lodzie. Czyżby? No nie, przecież jestem sobą, to muszę coś wymyślić..

Spytałem więc Janusza – instruktora ze Szkoły Jazdy Suzuki – czy nie robi też szkoleń dla innych marek. I co? I okazało się że każdy może się zapisać na szkolenia JC GROUP. I w ten oto sposób w sobotnie popołudnie spakowałem Zygzaka i udałem się w kierunku Ułęża. To jakieś 350 km ode mnie, więc jak zwykle zaplanowałem sobie nocleg w okolicy, tak by w niedzielę rano stawić się pełnym sił na szkolenie i potem tego samego dnia wrócić jeszcze do domu. Wiadomo, w sezonie każdy dodatkowy dzień urlopu jest bezcenny, a ja przecież w tym roku byłem dopiero raz w Chorwacji )-: Trzeba oszczędzać ten urlop, jak Beduin wodę na pustyni. Tym razem wybór padł na Kryształowy Pałacyk w Kozienicach, bardzo fajne miejsce, polecam.

Pakować zacząłem się dopiero w sobotę koło południa, jakoś w piątek mi się nic nie chciało. Wciąż nie mam kufrów – choć powoli zbieram na nie oferty – więc muszę zmieścić się w tankbaga. Jadę tylko na 2 dni, więc chyba da się bez plecaka, co? Biorę 2 t-shirty, parę butów, dres, tyle. W ostatniej chwili dokładam ortalion, a nuż magicy od pogody znowu się pomylili i jednak pokropi?



No, to jeszcze tylko kontrola ciśnienia w oponach i można pędzić..



Ponieważ rok temu droga przez Jędrzejów i Kielce kosztowała mnie mandat ze śmietnika strażaków wiejskich – do dziś nie wiem w którym to było miejscu – decyduję się jechać jak najdalej na północ Gierkówką i odbiję na wschód dopiero gdzieś w okolicach Tomaszowa Mazowieckiego.



Jeszcze tylko tankowanie i mały obiadek „ze wspomaganiem” na Lotosie.



Czy gdy kupujecie używany samochód, zostawiacie wszystkie naklejki związane z hobby poprzedniego właściciela, które umieszcza się z reguły na tylnej klapie/zderzaku? No raczej nie! Gdy widzę zatem, że gość w czerwonym Mondeo ma z tyłu 4 – słownie „cztery” – naklejki z cyklu „motocykle są wszędzie”, „patrz w lusterka” itd. to na 99% można zakładać, ze jest również bikerem. „Pod latarnią najciemniej” czy jak? No bo skoro jadę sobie lewym pasem za tym oto Mondeo przez jakieś 3 minuty, podczas gdy prawy pas jest oczywiście wolny, to jak to interpretować? Nie wytrzymałem i w końcu wyprzedziłem kolesia prawym pasem. Może po prostu pożyczył auto jakiemuś burakowi (-;



Za Tomaszowem odbijam z Gierkówki na wschód. Zawsze myślałem, że nasz kraj dzieli się na 3 "zabory":
- Polska A = Warszawa,
- Polska B = na zachód od Wisły,
- Polska C = na wschód od Wisły.
Ale jadąc coraz bardziej na wschód, zastanawiam się czy ta granica między Polska B i C nie przesunęła się czasem z Wisły bardziej w lewo, właśnie na Gierkówkę. Co chwila mijam drewniane domy, ale nie takie nowoczesne, tylko stare rozlatujące się domki kryte papą. I większość z nich jest zamieszkana, domy się co prawda rozwalają, ale na podwórkach stoją Ople, Volkswageny i stare Beemki.



Na szczęście trafiają się też ładne, odnowione domki drewniane, nie wytrzymuję i w końcu zatrzymuję się aby zrobić kilka fotek.



Właściciel tego domku, widząc że robię foty, wypada na ulicę, spisuje moje nr rejestracyjne i pyta co ja robię? Mówię grzecznie, że w Katowicach takich domów już nie ma, więc robię zdjęcia na pamiątkę. Lecę dalej.



Jest sobota, dzień wesel. Wiadomo, w takim dniu za kierownicą siadają tzw. „niedzielni kierowcy”. Widać to tutaj na drogach, z 3 razy kolesie na wioskach wymuszają mi pierwszeństwo, niczego sobie nie robiąc z tego, że muszę się zatrzymać aby nie skasować ich wypasionych wiejskich bryk.



Około 20.oo wbijam do Kozienic




Ląduję w przemiłym Kryształowym Pałacyku.



Szybki prysznic i……….zimne piwko do kolacji.



Tuż obok hotelu znajduje się Jezioro Kozienickie i duży kamping.



W domkach dużo ludzi, wszędzie grillują, młodzież wali browary na molo.



Sam nabywam zimnego Stronga i delektuję się widokami



Niebo przepięknie odbija się w spokojnej tafli jeziora



No nie powiem, urokliwe miejsce, trzeba tu będzie kiedyś przyjechać na dłuższy weekend. Pamiętam sprzed roku, że we wiosce obok też było tak pięknie. Przyroda, woda, las…



Rano na śniadanko pyszna jajecznica i tuż po 9.oo melduję się na terenie Moto Parku w Ułężu.



Jest jakieś 30 maszyn, witam się ze wszystkimi



Są też zawodnicy z Mistrzostw Polski



Są namioty, karetka pogotowia itd.



Mój Zygzak prezentuje się całkiem okazale.



Po chwili podchodzi do mnie Witek i mówi „Ty musisz być Jogurt? Czytuję Twojego bloga i widziałem, że jedziesz do Ułęża. Gdy wjechał Zygzak, wiedziałem że to musisz być Ty”. Bardzo mi miło spotkać na żywo jednego z czytelników (-: Przez cały dzień wielokrotnie wymieniamy opinie nt. jazdy, motocykli, bezpieczeństwa itd. Podziwiam Witka, tak na oko z 60 lat, a przyjechał z Trójmiasta na Suzuki GSXR 600. No w duszy nastolatek. Tak trzymaj!

Czas zacząć zajęcia pod bacznym okiem Janusza



Po kilku latach JC GROUP prezentuje się już całkiem okazale



To startujemy



Zajęcia są podzielone na kilka wyjazdów w 3 grupach: motocykle wolniejsze, szybsze (w tym ja) no i zawodnicy.



Co sesja, zjeżdżamy i Janusz przypomina co i jak robimy nie tak. Koryguje nasze błędy, mówi na co zwrócić uwagę by zakręty pokochały nasze motocykle.



Po pierwszej rundzie obniżamy ciśnienie w oponach o 0,2 atmosfery, wiadomo w ciepłych oponach zawsze jest wyższe. W jednej z przerw kolega daje mi się przejechać tym ślicznym Kawasaki Z1000SX



Bardzo wygodny motocykl, jestem w szoku, bo myślałem zawsze że to coś jak mój stary Bandit, ale jest dużo wygodniejszy. Kierownica jest tak fajnie wyprofilowana do góry, że siedzi się prosto, prawie jak na rasowym turystyku. Oczywiście w porównaniu do Zygzaka jest mega wolny, choć niby ma 142 KM na zaledwie 231 kg suchej wagi. Ale wrażenie bardzo pozytywne, kiedyś mógłbym takiego mieć (-:

Jego dziewczyna przyjechała również na ślicznym zielonym Kawasaki ER6F



Dobiega 14.oo, czas zatem na „lunch”



Są to niestety 2 hot dogi na pobliskiej stacji Bliska (-;



Po południu dołącza grupa 6 bikerów - NIE TYLKO DZIEWCZYN - z którymi Janusz prowadzi już indywidualnie zajęcia 1-go stopnia:



Ćwiczymy tak aż do 18.oo, tak na oko jakieś 50 – 70 rundek po torze chyba zostało zaliczone. Raz nie zmieściłem się w zakręcie, ale to tylko raz. Odbyło się wyjątkowo bez żadnej gleby, szlifu itd. Generalnie objeżdżałem w swojej grupie wszystkich, z wyjątkiem kolegi z Lublina na Hondzie CBR 600, który to znowu mnie brał jak chciał w zakrętach. Jednak te ok. 150 kg mniej w wadze robiło swoje.



Jedynym "śladem" na Zygzaku jest starty od sfaltu prawy podnóżek, od takich właśnie zakrętów:



Czas w drogę do domu. Przybijamy piątki, misie itd. Widzimy się za rok! Po drodze ponownie podziwiam architekturę Polski C, drewniane domy, kościoły, cmentarze..



Dopiero gdy przejeżdżam z powrotem most na Wiśle, zdaję sobie sprawę iż zapomniałem dopompować opony, robię się też powoli głodny, zatrzymuję się więc na tankowanie i kanapkę. Od razu pompuję brakujące ciśnienie by dobić do zalecanego przez Kawasaki 2,9 atmosfery. Niestety zaczyna kropić, musi zatem odbyć się debiut nowego ortalionu Oxford.



Droga do Częstochowy szła całkiem sprawnie, całkiem, bo niestety tuż przed świętym miastem coś się dzieje na Gierkówce.

Jakieś 30 km przed Częstochową wszyscy stoją na awaryjnych światłach, w słuchawkach Yanosik krzyczy „Wypadek, tysiąc metrów”. Zwalniam do dwójki i na awaryjnych mijam powoli auta stojące w korku na obu pasach, kilometr, dwa, trzy, o co chodzi? Widzę desperatów, którzy zawracają i poboczem jadą pod prąd, no póki to są osobówki to jeszcze ok. Ale o zgrozo, autokary zaczynają robić to samo, co się tutaj dzieje? Toczę się dalej, myślę że motocyklem jakoś się przebiję. Jadę na jedynce, robi się gorąco, a ja mam na sobie ortalion, czuję jak pot leci mi po plecach. Po jakiś 5 km auta już stoją nawet bez świateł, z wyłączonymi silnikami, ludzie powychodzili na drogę, a między nimi wariaci jadą pod prąd! Mam 41 lat, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem, coś jak sceny z Ucieczki z Nowego Jorku. Wreszcie dobijam do skrzyżowania z samolotem, każdy kto jeździ Gierkówką wie o którym mówię. Droga zamknięta na amen, karetki, strażacy, jeb…. policja, nie da się przecisnąć, muszę zawrócić.

No to wracam, znowu powoli na jedynce, na awaryjnych, mijam ludzi, zawracające auta, o co tutaj chodzi? Na 2 pasach, nagle robią się 4, a nawet 5 sznurów pojazdów. Osobówki, autokary, ludzie, do tego jeszcze ja, zaraz będzie kolejny wypadek. No po prostu Sajgon. I to żeby ludzie jeszcze jakoś się zgadali i jechali równo, że ci po lewej jadą na Piotrków, a ci po prawej – jak ja jeszcze 5 minut temu – na Częstochowę, w kierunku wypadku, mając nadzieję że się przecisną. Ale nie, każdy jedzie jak chce, ten do przodu, drugi do tyłu, autobus wali na czołówkę pod prąd, koszmar… Jakieś 20 minut zajęło mi przebicie się do poprzedzającego skrzyżowania.

I co? Myślicie, że stoi tu jakaś pała i kieruje ludzi na objazd? Nie, bo po co?! Lepiej zostawić ten cały bałagan kierowcom, a samemu chować się po krzakach z suszarkami. A starczyłoby postawić radiowóz i kierować cały ruch z Piotrkowa w lewo lub prawo, ale na tak genialny pomysł trzeba wpaść używając mózgu. A wiadomo, psom używanie mózgu do myślenia obcym zjawiskiem jest i basta!

Na tym skrzyżowaniu również dzieją się dantejskie sceny. W jednym miejscu bowiem spotykają się ci co jadą od Piotrkowa i nie wiedzą czy walić prosto, czy omijać ten burdel, szczególnie że na ich pasie pod prąd walą na nich te auta, które już zawróciły i wracają spod wypadku. Ci zaś chcą skręcać bądź w lewo, bądź w prawo, krzyżują im się drogi zatem z tymi, co poprawnie przyjechali od strony Piotrkowa, czy też z tymi co wschodnią nitką walą normalnie od Częstochowy na Piotrków. Do tego wszędzie pył i kurz, który wznoszą kolejne auta, starające się wjechać z bocznych dróg i przeciąć Gierkówkę. No klimat jak z Mad Maxa, takich rzeczy to nawet w TVN24 nie pokazują. Zjeżdżam na pobocze, by spojrzeć na telefon gdzie jestem i jak to wszystko objechać? Ściągam ortalion, bo już nie mogę z tego gorąca.

Ponieważ większość aut jedzie na zachód, ja decyduję się zaryzykować życie, przeciąć Gierkówkę na skos i wbijać do Częstochowy od wschodu, drogą nr 91, jeszcze nie wiem, że ciężko pożałuję tej decyzji.

Dlaczego? No bo, gdy wreszcie udało mi się tam przebić, to się okazuję iż cały wjazd od strony Radomska jest w remoncie i co chwilę i tak stoję w korku na jakiś światłach, dramat! Gdzieś przed 22.oo wbijam dopiero na Lukoil w Częstochowie. Prawie 1,5 godziny zajęło mi przejechanie 20 km!!! Jestem wnerwiony, głodny, spocony i generalnie mam już dość! Do tego znowu zaczyna kropić. Tankuję i znowu się przebieram.

Pani na Lukoil’u mówi, że ten wypadek to już ok. 19.oo musiał się zdarzyć, bo jej koleżanka dzwoniła, że wraca do domu wschodnią nitką Gierkówki, a cała zachodnia stoi do skrzyżowania w Mykanowie. Czyli pieprz……policja wiedziała o tym wypadku już co najmniej od godziny, a i tak żaden baran nie wpadł na pomysł postawienia radiowozu na wcześniejszej krzyżówce od strony Piotrkowa i skierowania ruchu na objazdy.

To na co idą pieniądze z naszych podatków, pytam się uprzejmie?? Gdzie idzie 75% naszej pensji brutto, którą pracodawca odprowadza na wszystkie instytucje państwowe??? Dlaczego aby zrobić sobie zęby, muszę płacić prywatnie po 300 zł za 1 plombę???? Skoro i tak, gdy potrzebna jest pomoc policji, ich nigdy nie ma!!!!!! Albo po pół roku śledztwa odpisują, że sprawcy przestępstwa nie wykryto?! Jak nie wykryto, skoro ja kolesia namierzyłem w 10 minut? Dlaczego w Norwegii pampersy są tańsze niż w Polsce, jeśli oni zarabiają 8 x więcej niż my?! Dlaczego, skoro dobrze zarabiam, ZUS wysyła mi informację że będę miał niecałe 700 zł emerytury, bo mój pracodawca nie odprowadza wszystkich składek? Dlaczego osoby na tym samym stanowisku co ja, to w Europie zarabiają kilka tysięcy € i do tego jeżdżą służbowym Audi A6, a prawdziwe życie to zaczynają dopiero na emeryturze, która też będzie wynosiła kilka tysięcy €, a nie 200 € jak moja?! Dlaczego w Polsce jest takie kures.......???? Co za pop........ kraj!!!!!!!!!!

Mega wk……… i zmęczony wbijam ok. 23:30 na kanapę przed tv. Przybijam piątkę z moim Prawdopodobnie Najlepszym Zielonym Kumplem Na Świecie…



Za rok i tak znowu się pojadę do Ułęża..

piątek, 3 lipca 2015

upalny weekend w Kiekrzu

Od dłuższego czasu planowany był ten weekend, tylko jakoś tak nie było możliwości wspólnie wolnego czasu znaleźć. Wreszcie się udało i ostatni weekend był mega przyjemny, ale od początku..

„Zarezerwowałeś już coś?” słyszałem przez kilka dni z rzędu w telefonie. „Nie Kochanie” grzecznie odpowiadam „wiesz, że najlepsze oferty na Bookingu są zawsze na ostatnią chwilę, w piątek coś poszukam”. No i mam, znalazłem 4-gwiazkowy hotel nad Jeziorem Kierskim, dopiero później okaże się to najgorzej zainwestowane 900 zł od dłuższego czasu.

No, ale jest piątek po południu, zrywam się zatem wcześniej z pracy i dosiadam Kawę.



Ciągle jeszcze nie mam kufrów, bo jakoś nikt nie chce mi ich sprezentować, zatem próbuję się spakować w samego tankbaga. Prognozy pogody są mega optymistyczne, ma być ponad + 30 °C i zero deszczu, eliminuję więc wszystkie zbędne akcesoria, typu ortalion czy podpinki w Modece. Zabieram jedynie membrany, bo wieczorem może się przydadzą. Niestety, pomimo iż biorę tylko 1 kosmetyczkę, nie da się zmieścić w samym tankbagu, nie ma siły muszę dodać plecak. A skoro i tak go biorę, to dorzucam cieplejszą kominiarkę i rękawice, klapki, no i 1 parę długich spodni. Na cieplejsze buty nie ma już miejsca, więc ryzykuję i jadę tylko w letnich.

Do końca nie mogę się zdecydować na trasę, bo to nie to co kiedyś, że ze Śląska do Poznania jeździło się tylko DK11. Teraz można jechać A4 na Wrocław i potem S5 przez Leszno, tudzież Gierkówką na Częstochowę i potem przez Łódź, aby wskoczyć ostatecznie na A2 i dać zarobić Kulczykowi. Ostateczny wybór pada na A4 i tak też pociskam zdrowo.



Żar się leje z nieba, pot leci po plecach, ale jedzie się w miarę spokojnie. Na bramki w Sośnicy wpadam przed 16.oo, więc jeszcze jest pusto, tylko za Opolem jest remont i trzeba 2 razy jechać żółwim tempem jednym pasem.

Pierwsze tankowanie robię na jednym z tych małych Orlenów we Wrocku. Pamiętam je jeszcze z dzieciństwa jako CPN’y, gdy z rodzicami śmigaliśmy Syrenką 105 poniemiecką betonową „autostradą” do rodziny w Sulechowie. Niewiele się tutaj zmieniło przez te ponad 30 lat (-;



Siedzi tu sobie zakręcony autostopowicz z kartonikiem, na którym ma napisane „Opole”. No to mu uprzejmie ktoś mówi, że jak chce na Opole, to musi przejść na drugą stronę autostrady, bo Opole jest na wschód. „Nie, nie, ja do Łodzi jadę” odpowiada, przekręcając kartonik na drugą stronę, gdzie faktycznie ma napisane „Łódź”. Oj w tym miejscu to on chyba ma z 10% szans aby złapać kogoś w tym kierunku, no ale ja go przecież na Zygzaku nie podwiozę za Wrocław (-;

Tankuję do pełna, myję kask z robali i wypijam zimniutki energetyk o smaku mojito. To jest życie! Pewnie gdyby jechał ze mną Pan C., obowiązkowo byłaby jeszcze do tego cygaretka.

Dobra, dosiadam mojego ogiera i daję w palnik. Wskakuję na S5, zmieniam mapę zapłonu na „Full” i jadę, co chwila wyprzedzając kierowców puszek. Ten odcinek aż do obwodnicy Rawicza, to najgorszy kawałek drogi, duży ruch, światła, radary, trzeba to jakoś przetrzymać. Na szczęście jakoś dzisiaj wariaci drogowi chyba zostali w domu, bo jazda idzie płynnie i przed 20.oo wbijam na parking hotelowy. Witają mnie 2 laseczki, ach cóż to będzie za weekend (((-:



Hotel niby ma 4 gwiazdki, ale od początku są problemy. Brudny pokój, rozmagnesowane klucze, zatkany odpływ pod prysznicem, no dramat. Żądamy zamiany na inny, bo to jest jakaś pomyłka, uff udało się. Drugi pokój też nie powala na kolana, jak za tę cenę (prawie 300 zł/dobę bez śniadania) ale przynajmniej łazienka jest spoko, można wziąć chłodzący prysznic. Czas na kolację..



Jeśli ktoś nie był, to Jezioro Kierskie to jeden z większych zbiorników w okolicy Poznania. Woda nie jest co prawda krystaliczna, ale można się kąpać bez ryzyka wysypki skórnej.



Zbiornik ten ma jednak jedną ogromną wadę, otóż większość nabrzeża jest prywatna, obsadzona głównie przez kluby łódkowiczów. Ale my się tym nie przejmujemy i po krótkiej negocjacji z kierownikiem jednego z ośrodków, rankiem zaczynamy plażing na trawce.



Oczywiście wstyd, że taki drogi hotel jak nasz, nie ma dojścia do jeziora i choć nie dogadał się z którymś z klubów, aby jego goście mogli się plażować w cywilizowanych warunkach, trudno. Jedyne, co mogę zrobić teraz, to wystawić na Bookingu opinię odpowiednią do jakości świadczonych przez nich usług, czyli 5.6 pkt, a nie 8.6 którym się chwalą na recepcji. Moja noga tutaj więcej nie postanie! Całe szczęście, że tuż obok są dobrze zaopatrzone sklepy, liczne kawiarnie, no i mega pyszne pierogi w Bumerangu.



Powiem szczerze, że chodziliśmy tam jeść nawet 2 razy dziennie, bo wybór pysznych pierogów był ogromny, a ogródek dawał przyjemny cień w taki upał. Mi najbardziej zasmakowały pierogi piwne z żółtym serem, no po prostu odlot! Z czystym sumieniem polecam!



O tym, co robiliśmy między pierogami, a plażingiem, oczywiście napisać nie mogę, bo – jak to rapuje Fisz „Na to trzeba mieć lat ponad 18” ale weekend zleciał jak z bicza strzelił. Mega przyjemnie, mega gorąco, mega drogo ((-;

Aha, w sobotę była jeszcze jakaś wypas impreza w hotelowej restauracji, więc załapaliśmy się na sztuczne ognie i świętojańskie lampiony. No, było romantisz, nie powiem..

Poniedziałkowy poranek przywitał nas sporym ochłodzeniem i lekkim deszczykiem, nie ma siły trzeba wpiąć membrany i liczyć na to, że mocniej nie będzie lało. Zrywamy się z Kiekrza i udajemy na rodzinny obiadek do Poznania.



Po obiadku nie ma to jak spacerek, a że okolice nowego kampusu UAM na Piątkowie są dość urokliwe, znowu jest przyjemnie.



Spacerujemy sobie pośród lasów, jeziorek i jakby wymarłych osiedli. Wszyscy są w pracy lub na wakacjach, bo ludzi prawie nie ma. Ale w 3-kę jest nam milutko. I tak oto mija przyjemne popołudnie w towarzystwie 2 pięknych pań, nadchodzi wieczór i niestety trzeba zbierać się w drogę do domu )-:



Przestało co prawda kropić, ale nie chce mi się ponownie wypinać membran, więc jadę z nimi. Już po 10 minutach w poznańskich korkach, bardzo tej decyzji żałuję, bo leje się ze mnie, jakbym był na siłowni. Dosłownie czuję strużki potu płynące po plecach, nie jest to przyjemne uczucie.

Przejechanie całego Poznania z Piątkowa aż na wylot na Kórnik, zajęło mi bite pół godziny. Tym razem wracam DK11, nie chcę kusić losu autostradą i pędzeniem z prędkością światła. Yanosik w słuchawkach odpalony, więc lecimy spokojnie na południe.

Już od początku mam problemy, coś mnie drażni w prawym oku i muszę zbyt często mrugać. O zgrozo, po 10 minutach czuję, jak wyślizguje mi się z tego oka soczewka kontaktowa i wisi na prawym policzku. Kurde, 2-gi raz w życiu się mi to przytrafia. Muszę się zatrzymać i założyć nową soczewkę, na szczęście mam ze sobą zapasowe. Zjeżdżam gdzieś w bok na światłach.

Gdy już po wszystkim wracam z bocznej drogi na DK11, przelatuje mi na światłach przed nosem kolega na Suzuki GSXR 1000. Szkoda że tak długo stoję na czerwonym świetle, bo GSXR odjedzie mi zbyt mocno. Wreszcie mam zielone i puszczam się w pogoń za nim. Nie widzę go przez kilka km, zakładam więc, że chyba zjechał gdzieś z trasy, bo ja jadę dość szybko. A tu niespodzianka, bo dochodzę go w korkach w Jarocinie. Przyklejam się zatem do kolegi a’ka „Bzyku” i lecimy tak sobie razem 10-20 minut. Niestety jest dla mnie za wolny. O ile na prostych jeszcze jako tako jedzie, to w zakrętach mega zwalnia, co powoli zaczyna mnie irytować. Dobra, pierwsza dłuższa prosta, odkręcam manetę i zostawiam GSXR’a daleko z tyłu. Jak mówiłem, na prostej jeszcze się trzymał za mną, ale w zakrętach.... zniknął mi z lusterek.

Ale, no właśnie ale. Z przeciwka nagle wyskakuje zza tira srebrne Punto, jest jeszcze co prawda z kilometr ode mnie, ale patrząc na ślimacze tempo, w jakim kierowca Fiata wyprzedza dużego mobila, szybko obliczam jego trajektorię jazdy i jak nic wychodzi mi wprost na moje przednie koło. Mrugam więc kretynowi, że nie zdąży i by się z powrotem schował za tira, a ten co? Zamiast przyhamować i się grzecznie schować - bo to on wymusza na mnie pierwszeństwo - koleżka w Punto mruga na mnie, bym to ja zjechał z drogi. Całe szczęście, że kierując się zasadą ograniczonego zaufania, już odkąd tylko wyskoczył na mój pas, profilaktycznie zacząłem delikatnie hamować, bo muszę zwolnić do zera, aby palant się zmiótł mnie z powierzchni ziemi. Co prawda, gdyby doszło do czołówki, to z jego Punto pewnie niewiele by zostało, tylko że ja oglądałbym to już lecąc w powietrzu kilkadziesiąt metrów i lądując na asfalcie już jako czyste flaki zmieszane z połamanymi kośćmi, może bez urwanej głowy. Powinienem zawrócić, pogonić za Punto, zatrzymać go i spuścić mu porządny łomot, ale pytanie po co? Czy to by cokolwiek zmieniło? Pewnie niewiele, bo kretynów na drogach było, jest i będzie od groma. Trzeba po prostu kierować się dewizą, którą zawsze wpajał mi znajomy kierowca autobusu z Hamburga „Myśl i przewiduj!”.

Myślę więc jak mega komputer i jeżdżenie na motocyklu przypomina mi trochę połączenie pracy pilota F16 z pracownikiem sonaru na łodzi podwodnej. Skanuję otoczenie jak Terminator, w poszukiwaniu celów, z tą różnicą jednak że Arnold ich rozwala, a ja ich muszę unikać ()-:

Dzięki incydentowi z Punto, kolega na GSXR mnie dogonił i razem wpadamy do Ostrowa Wielkopolskiego. Na przejeździe kolejowym przybijamy żółwika, coś tam nawet do mnie zagaduje, ale ja mówię, że nie ma to większego sensu, bo słucham muzyki i nic nie słyszę. Żegnamy się na pierwszym rondzie, Bzyku widać lokals i jest już w domu, przede mną natomiast jeszcze jakieś 1,5 godziny jazdy.

Trasę DK11 znam na pamięć, każdą dziurę, każdy zakręt, radar, wszystko. Kiedyś śmigałem nią przez ponad 2 lata co tydzień do dziewczyny w Poznaniu, bijąc za każdym razem rekord przejazdu. To były szalone czasy, gdy się ma 20 lat i do dyspozycji 150–konną Toyotę 4x4, wydaje się człowiekowi że jest niezniszczalny. Dobrze, że z wyjątkiem kilku drobnych wypadków, nigdy nikomu swoją szaleńczą jazdą nie zrobiłem krzywdy.

Dziś autem jeżdżę już raczej powoli, tylko na autostradach w Niemczech pozwalam sobie na dociskanie pedału do podłogi. Na motocyklu oczywiście pomykam dużo szybciej, wg mnie bezpiecznie, choć nie wszyscy podzielają tę opinię (-;

 Uważam, że jak się nie ma odpowiednich umiejętności oraz panowania nad sprzętem, to jadąc prostą drogą skuterem, można uderzyć w drzewo i zginąć. Po to właśnie co roku jeżdżę na szkołę jazdy, aby ograniczać do minimum ryzyko, związane z poruszaniem się motocyklem w Polskiej dżungli drogowej. Jutro właśnie wybieram się ponownie do Ułęża aby wzmocnić więź z Zygzakiem pod czujnym okiem Janusza.

Ale nawet gdy jest się mega wyszkolonym kierownikiem, trudno cokolwiek zobaczyć na drodze, gdy Twoja szybka w kasku przypomina Powązki.



I tak oto tuż przed Tworogiem nie zmieściłbym się w zakręcie, bo go po prostu w ciemnym lesie nie widziałem! To był sygnał, że trzeba się niestety zatrzymać - choć do domu już rzut beretem – i umyć kask, bo możliwe, że jak tak dalej będzie, to nie dojadę cały do tych Katowic.



Zatrzymuję się na cepeenie, tankuję, myję kask i wrzucam do żołądka czekoladowo – waniliowe 7 Days, popijając wszystko puszką lodowatej Coca-Coli.

Do dystrybutora obok podjeżdża starszy Pan w nowiutkim Renault Captur (sam jeżdżę Renault Fluence). No jak można nazwać auto „flułens” albo „kaptur”?! Nie wiem, ale dział marketingu w Renault to chyba czasem za dużo trawki pali czy jak? W każdym bądź razie „Pan z kapturem” – choć na głowie nic nie miał (-; zagaduje mnie jaki mam silnik, bo chyba Hayabusa ma większy? Ohh widzę, zna się człowiek na rzeczy ((-: Grzecznie mu wyjaśniam, że i owszem do roku 2012 to Hayka była nr 1, natomiast mój model to już 1441 cm3, 200 KM, poczciwie nazywany „Hayabusa Killer”. Gość łapie klimat i z pełnym podziwem w oczach, pakuje się w „kaptura” i odjeżdża.



Ja robię to samo. Dosiadam mojego „Hayabusa Killera” i odjeżdżam DK11 w kierunku rodzinnych Tarnowskich Gór. Po 20 minutach wjeżdżam do garażu, melduję się, że dotarłem jak zwykle cały i zdrowy.

Tak, to był bardzo miły weekend... sex, drugs & rock n’ roll (((-: